Góral (M) Loża Szyderców Opel Meriva A Helmond | Wszystko zaczęło się o godzinie 10.30 pod hotelem o wdzięcznej nazwie: Mrówka. Zebraliśmy się tam w silnej grupie pod wezwaniem.
W składzie: Kasia, Agnieszka, Ewa, Martyna, Kacper, Przemek, Remik, Mariusznia oraz autor tego tekstu w maszych wspaniałych maszynach (dwie samary i trzy nivy) ruszyliśmy na spotkanie przygody...
Już po minięciu Konstancina droga zrobiła się bardziej wymagająca, ale nic nie mogło nas przestraszyć. Nawet tumany gęstego pyłu i kurzu wydobywające się spod kół, kiedy już skręciliśmy na ścieżkę wzdłóż wału. Tam też pierwsze chwile niepewności przeżywał Remik, który dzielnie brnął do przodu swoją obniżoną i ospojlerowaną Samarą. Dojechaliśmy wreszcie do miejsca, które spełniło nasze oczekiwania pod względem biwaku. Jeszcze tylko troszkęw dół, małe błoto i stromy podjazd z progiem i... stało się. Witek zostawił kawałek tylnego spojlera. Zachaczył i zagrzebany w błocie korzeń. Po paru chwilach i zmianie kąta podjazdu, znaleźliśmy się na malowniczej polance z pięknym widokiem na Wisłę. Remik nie wydawał się zmarwiony perspektywą kilku godzin pracy przy laminacie. Przyjął całą sprawę po męsku...
Następne parę godzin zajeliśmy się rozstawianiem obozowiska, grilowaniem i maślankowaniem przy miłej pogawędce o ładach, servisach i dupie Maryni. W tym czasie dołączył do nas, uzupełniając braki w zaopatrzeniu, Boreg i Gosia w kolejnej Nivie. Nasze panie w tym czasie wystawiły swe piękne ciała na słoneczko, które nas nie oszczędzało i niektórzy kilka dni będą spali rozwieszeni na wieszakach...
Kiedy już zrobiło się ciut lżej, zapadła męska decyzja: ruszamy w teren. Jako pierwszy Kacper, (któremu autor dziękuje za udostępnienie miejsca w swoim aucie na czas tego wypadu)... pierwsze metry jeszcze łatwe, ale nagle droga się kończy. Przed nami wysoka trawa, nic nie widać. Ale nic to, Paweł nie zdejmuje nogi z gazu, reszta twardo podąża za nami. Robi sięcoraz ciężej, teren się zawęża, pojawiają się jakieś koleiny, wystające korzenie i drzzewa, między którymi musimy się przeciskać na przysłowiową gazetę. Przejeżdżamy i... okazuje sięże teren nam się skończył i nie ma gdzie jechać. Chwola konsternacji, ale cóż, zawracamy. Po wyjechaniu na łąkę Kacper już nawet nie szuka ścieżki. Jedziemy na przełaj przez trawę kosząc wszytko co wejdzie pod auto. Mijamy obóz i kierujemy się w zdłuż Wisły. Pierszy stromy zjazd pokonujemy bez problemu. Zbliżamy się do pierwszych poważniejszych (dla nas ) przeszkód. Zostawiamy nivy i idziemy sprawdzić możliwości przejazdu. I nagle pojawiają się pierwsze problemy: Auto Przemka zaczyna pluć płynem chłodniczym. Po kilu minutach oględzin, diagnoza: padł włącznik wentylatorów. Kacper na krótko łączy je z akumulatorem i włącza je na stałe. W miedzy czasie autor wpada po kolanko w błotko, tłucząc sobie boleśnie rękę...
Ruszmy dalej. Pierwsze bagienko pokonujemy sprawnie, gdy okazuje się że trzydzieści metrów dalej, za zakrętem kolejne i to znacznie większe. Znów wysiadamy i badamy teren. Drogą nie damy rady. Objeżdżamy tę breję, mimo że musimy wjechać znów w nierówną trawę, w której czają się dziury, woda i nierówności. Zaczynamy powoli po jednym przeprawiać się na twarde. Pierwszy Przemek, bez problemu. Drugi Mario: zaczął odważnie, ale potem było ciut za mało prędkości. Niva przechyliła się na podjeździe i straciła przyczepność na jednym kole. Utknął. Musieliśmy dociążyć tył i wypychać nivę na bujanego. Udało się... kolej na Kacpra. Znów udany przejazd, który jednak wywołał u nas sporo radości. Jako czwarty Boreg. Zaczął od nieodpowiedniego najazdu. Wycofał i spróbował jeszcze raz. Nestety (albo stety, bo inaczej nie byłoby zabawy ) znów obrał nie ten tor jazdy. I znów koło zawisło i znów dociążanie i znów wypychanie i znów ogromna radocha po wjechaniu na twarde. Ruszyliśmy dalej. Teraz już po ścieżce, po twardym. Dotarliśmy wreszcie do betonowej pólki wżynającej się w nurt Wisły. Tam postaliśmy kilka minut, zrobiliśmy paręfotek i postanowiliśmy ruszać dalej. Postanowiliśmy, bo niva Przemka nie chciała odpalić... Zapomnieliśmy odłączyć na czas postoju wentylatory. Trzeba było pchać. W tym czasie też Mario zgłosiś brak ładowania, ale doszliśmy do wniosku że akumulator jest pełny i automat rozłączył ładowanie. Spokojnie, aby trochę ochłonąć, ruszyliśmy do obozu i jużbez przygód dojechaliśmy do niego inną drogą. Tam zajeliśmy się znów maślanką i przeżywaniem naszego małego wypadu. A było co przeżywać... i tak do wieczora.
Około 21.00 Przemek, Mario i Boreg wraz ze swymi uroczymi Paniami ruszyli do W-wy. Za kilka chwil jednak przybiega Mario (któremu w międzyczasie zaczęło znów ladować) i mówi że łada mu zgasła i nie może jej uruchomić. Poszliśmy z Kacprem na miejsce zdarzenia i okazało sięże niva stoi oczywiście w najgłębszym miescu błota przez które Mario musiał przejechać. Nie udało sięnam zlokalizować usterki. Prawdopodobnie rozrusznik lub stacyjka. Przemek podpiął łaciatą pod nivę Boreg'a, a ten spokojnie wyciągnął ją z błotka. Uruchomiwszy łaciatą, żniviarze ruszyli do stolicy.
A my... dalej integrowaliśmy się orzy grilu. Remik wyciągnął pochodnie, która dawała świetne oświetlenie. My rozmawialiśmy o motoryzacji, o planach Remika związanych z wyjadem na Węgry itd... a panie: z tego co usłyszałem to między innymi o "kwaśnej trwałej"... cokolwiek to znaczy.
Około północy rozeszliśmy siędo naszych namiotów i udali na zasłużony spoczynek. O 4.30 usłyszałem krzątających się Kaśię i Witka. Remik postanowił o 5.00 ruszyć do domciu. Obudził Kacpra, aby pomógł mu wyjechać przez błotko. Odpalili, a ja zanim się podniosłem, to musiałem jużza nimi maszerować. Ale okazało sięże nie nadaremno. Witek utknął w tym samym miejscu gdzie urwał spojler. Znów wypychanie... i po chwili szczęśliwy ruszył do W-wy.
A my z Kacprem: kawa, herbata, spacer i oczekiwanie na przyjazd Martyny i Przemka. O 6.00 przyjechali przywożąc ze sobą wyśmienite śniadanie: twarożek ze szczypiorkiem i paróweczki. (BIG TNX)
Przemek próbował jeszcze walczyć z rybkami, ale niestety przegrał z... meszkami. Ognisko ze spiningu darowaliśmy mu... tym razem.
Około 8.30 spakowaliśmy się i ruszyliśmy powoli w kierunku W-wy.
Już po minięciu Konstancina Kacper zjechał na poboczxe. Zatrzymaliśmy się wszyscy. Paweł musiał sprawdzić, bo cośzaczęło mu stukać w zawieszeniu. Autor wyciągnał lewarek i podnieśliśmy nivę. Po kilku minutach poszukiwań Paweł znalazł przyczynę: jeden z drążków dostał luzów.
I tym optymistycznym akcentem zakończył się nasz mały wypad 4x4 z którego zdjęcia, mam nadzieję, jużniedługo ukażą sięna naszej stronie. A będzie co oglądać.
Musimy to powtórzyć... koniecznie. |