Ciekawostki Dropsa część 1 - Strona 9

  
Sortuj wg daty:
rosnąco malejąco
GPS - nie koniecznie do domu

GPS służy nie tylko do nawigacji. Korzystając z tego narzędzia, mamy do dyspozycji znacznie więcej funkcji. Zobacz, jakich...

Osoby, które dużo podróżują, taksówkarze czy przedstawiciele handlowi już dawno docenili możliwości nawigacji satelitarnej opartej na systemie GPS. Liczba użytkowników takich rozwiązań rośnie lawinowo, bo stają się one coraz bardziej dostępne. Przenośne urządzenia wraz z oprogramowaniem można kupić już za cenę poniżej 1 tys. zł, czyli mniej więcej za połowę tego, ile trzeba było zapłacić jeszcze nieco ponad rok temu. Systemy fabrycznie montowane w autach pozostają drogie (od ok. 4 tys. zł), a przy tym nie są wyraźnie lepsze od rozwiązań "aftermarketowych".

Nowe nawigacje satelitarne działają sprawniej od tych, które sprzedawane były kilka lat temu. Komputery i odbiorniki GPS stały się szybsze, a mapy znacznie bardziej precyzyjne i aktualne. Obecnie sprzedawane systemy poza wskazywaniem drogi potrafią jeszcze ( w zależności od dostępności tej usługi na danym terenie) informować o utrudnieniach i zagrożeniach w ruchu. W niedalekiej przyszłości nawigacje satelitarne poza surowym obrazem trasy na mapie będą potrafiły wyświetlać trójwymiarowe animacje drogi, bazujące np. na precyzyjnych zdjęciach satelitarnych okolicy, przez którą ma prowadzić planowana podróż.

Szukanie auta
Czasem od szybkiego zlokalizowania samochodu może zależeć ludzkie życie. Do wielu nowych modeli aut można już zamówić systemy, które w sytuacji awaryjnej samodzielnie lub na żądanie (np. świadka lub uczestnika wypadku) wzywają pomoc, precyzyjnie wskazując położenie pojazdu. Dzięki temu służby ratownicze mogą szybko dotrzeć nawet do auta, które w wyniku wypadku wypadło z drogi. Niewykluczone, że za parę lat tego typu systemy będą należały do obowiązkowego wyposażenia wszystkich nowych aut sprzedawanych na terenie Unii Europejskiej - problemem są jak na razie głównie koszty wynikajce z takiego rozwiązania.

Podobnie działające systemy używane są już od wielu lat do poszukiwania skradzionych samochodów. Tyle tylko, że w ich przypadku wszystkie elementy są skrzętnie ukryte, a sygnał konieczny do namierzenia pojazdu emitowany jest zazwyczaj po wyzwoleniu autoalarmu. Informacja o położeniu auta wysyłana jest najczęściej za pomocą sieci GSM do operatora systemu lub wprost do policji. Poza funkcją lokalizowania pojazdu zaawansowane systemy pozwalają również na unieruchomienie skradzionego auta. Niestety, wyścig zbrojeń między konstruktorami zabezpieczeń a złodziejami nieustannie trwa - urządzenia z funkcją lokalizacji pojazdu da się oszukać, tyle że bywa to nieco trudniejsze.

Jak działa GPS?
Większość obecnie używanych satelitarnych systemów nawigacyjnych i lokalizacyjnych korzysta z GPS (Global Positioning System - Światowy System Lokalizacyjny) - systemu, który został uruchomiony w 1995 roku przez Departament Obrony USA. Zasada działania GPS opiera się na pomiarze czasu dotarcia sygnału z satelitów do odbiornika. Do precyzyjnego namierzenia obiektu potrzebne są sygnały z co najmniej 3 ( w praktyce 4) z ok. 30 satelitów poruszających się po orbicie niższej od geostacjonarnej. Do 2000 roku sygnał GPS wykorzystywany do celów cywilnych był specjalnie zafałszowywany, tak aby nie dało się uzyskać dokładności wymaganej do celów militarnych, np. naprowadzania pocisków. Z faktu, że system został stworzony i jest utrzymywany dla celów wojskowych, wynikają zarówno jego zalety, jak i wady. Z jednej strony Departament Obrony USA dba o to, żeby np. wymieniać niesprawne satelity (po orbicie krąży ich zawsze o kilka więcej niż jest to konieczne). Z drugiej strony, np. w sytuacjach kryzysowych, armia amerykańska może wykorzystywać zasoby systemu do swoich celów lub np. dowolnie fałszować sygnał dla użytkowników cywilnych.

Logistyka
Systemy GPS dają firmom logistycznym możliwość lepszego zarządzania przewozami. Firma zawsze dokładnie wie, gdzie znajdują się jej samochody. Poza lepszym rozplanowaniem tras pozwala to na kontrolę kierowców - urządzenia raportują nie tylko położenie pojazdów (lub ich ładunków), ale również np. ich aktualne zużycie paliwa, obroty silnika itd. Ostatnio coraz popularniejsze są urządzenia łączące w sobie dwie funkcje - z jednej strony służą kierowcy jako nawigacja, z drugiej - wysyłają do centrali firmy dane o położeniu.

Nie tylko dla profesjonalistów
Dokładność nowych urządzeń GPS jest tak duża, że mogą być one wykorzystywane np. przez geodetów do wykonywania obmiarów gruntów. Wystarczy np. obejść działkę z włączonym urządzeniem, a potem przy użyciu specjalnego oprogramowania nanieść na mapę zapamiętane punkty. Z GPS korzystają również rolnicy przy pomiarach pól - takie dane są potrzebne np. do uzyskania dotacji z UE. Ze względu na spadające ceny GPS znajduje coraz więcej zastosowań również w życiu prywatnym. Lokalizatory i tzw. dataloggery (urządzenia zapamiętujące przebytą trasę) stały się m.in. ulubionymi gadżetami zazdrosnych małżonków lub nieufnych pracodawców. Już za kilkaset złotych można dokładnie sprawdzić, gdzie i kiedy ktoś przebywał. Urządzenia mogą działać w trybie offline (odczyt przebytej trasy odbywa się po jej zakończeniu, np. w domu) lub na bieżąco komunikować się z osobą bawiącą się w "Wielkiego Brata" przy użyciu sieci telefonii komórkowej.

Nawigacja, ale jaka?
Osoby poszukujące nawigacji satelitarnej do samochodu mają coraz większy wybór. Do najpopularniejszych propozycji należą palmtopy wyposażone we wbudowane lub zewnętrzne anteny GPS (od ok. 700 zł), telefony komórkowe (tzw. smartfony) mogące współpracować z oprogramowaniem nawigacyjnym (od 1 zł w ofertach operatorów komórkowych), radia samochodowe z wbudowanymi modułami nawigacji (od ok. 1000 zł) oraz wyspecjalizowane urządzenia do nawigacji, takie jak np. TomTom. Ze względu na cenę rzadziej wybierane są systemy fabrycznie montowane przez producentów aut. Przy wyborze nawigacji równie ważne jak samo urządzenie są odpowiednie mapy. Warto spytać sprzedawcę, jaki mają zasięg, jak często są aktualizowane i ile trzeba za taką aktualizację zapłacić.

z "Auto Świata"
  
 
I jeszcze w temacie który mnie ostatnio "kręci"

Jazda jak po sznurku
Polscy kierowcy w końcu przekonali się do "GPS-ów", a ich ceny stały się akceptowalne dla przeciętnych klientów.

Nawigacja
Nawigacja satelitarna jest coraz bardziej dostępna nawet dla mniej zamożnych klientów. (Internet)

Urządzenia do nawigacji satelitarnej, potocznie zwane "GPS" (Global Positioning System) od kilka lat stanowią w Europie jeden z najszybciej rozwijających się segmentów rynku elektronicznego. W Polsce ich popularność była ograniczona z powodu stosunkowo wysokich cen i braku precyzyjnych map naszego kraju. Teraz sytuacja się zmieniła.

Bez rejestracji, bez kłopotu

- W pełni funkcjonalne urządzenia wyposażone w mapy całej Europy można już kupić za 700-800 złotych. Jednocześnie wzrasta łatwość obsługi. Klienci szukają urządzeń, które działają od razu po wyjęciu z pudełka, bez konieczności rejestracji lub instalacji - mówi Artur Styczyński, szef działu telekomunikacyjnego w Electro World Polska.

Największe zmiany widać jednak w konkretnych preferencjach.
- Jeszcze w ubiegłym roku największą popularnością cieszyły się palmtopy wyposażone w funkcje GPS. Wynikało to między innymi z możliwości instalowania pirackich map, których ceny były bardzo wysokie. Dzisiaj wraz ze spadkiem cen palmtopy odeszły w cień i w rankingach sprzedaży królują urządzenia takich firm jak Garmin, Mio, Nokia i TomTom - dodaje Artur Styczyński.

Kilka funkcji

W ostatnich miesiącach największy wzrost odnotowała Nokia ze swoim modelem 330. Systematycznie rynek traci firma TomTom, jeden z europejskich liderów w dziedzinie nawigacji.

Jedną z głównych przyczyn takiego stanu rzeczy jest słabe pokrycie dróg w Polsce, co znacznie ogranicza użyteczność wśród polskich klientów. Pod tym względem dużo praktyczniejsze są produkty firmy Garmin lub Mio.

Urządzenia GPS posiadają także coraz więcej dodatkowych funkcji, które podnoszą ich atrakcyjność. Wiele modeli posiada wbudowany Bluetooth dzięki czemu "nawigacja" służy także jako zestaw głośnomówiący do telefonu komórkowego. Inne funkcje to np. odtwarzacz MP3, przeglądarka zdjęć lub aparat cyfrowy.
  
 
Szwecja: Jeden kilometr na godzinę za szybko - i już mandat

W Szwecji przekroczenie dozwolonej szybkości choćby tylko o jeden kilometr na godzinę grozi słonym mandatem, sięgającym równowartości 800 zł.
Według najnowszych danych, udostępnionych przez policję, w pierwszej połowie tego roku ukarano za zbyt szybką jazdę 94 tysiące kierowców. Stanowi to wzrost o 15 proc. w stosunku do roku ubiegłego i oznacza, że codziennie mandaty dostaje ok. 500 kierowców.

Wzrost ten wynika ze stosowania przez policję szwedzką, wzorującą się na amerykańskich kolegach, tzw. "zerowej tolerancji". Oznacza to, że kary stosowane są już za przekroczenie szybkości o jeden kilometr na godzinę.

Kategoria przekroczenia prędkości od 1 do 10 km przewiduje na drogach, na których obowiązują maksymalne szybkości 30 lub 50 km na godz., mandat w wysokości równej 822 zł. Za jazdę z szybkością 11-15 km większą niż dopuszczalna kara wynosi równowartość 986 zł. Najwyższy mandat - 1640 złotych - grozi na takich drogach za przekroczenie dopuszczalnej prędkości o 31-40 km. Natomiast jazda jeszcze szybsza grozi już sprawą prokuratorską i sądem.

Na drogach z ograniczeniem szybkości do 70, 90, 110 lub 120 km za podobne przekroczenia kary wynoszą odpowiednio 617 i 822 zł. Za przekroczenie dozwolonej prędkości o 36 do 50 km płaci się 1640 zł, a każdy następny kilometr na godzinę więcej to spotkanie z prokuratorem i ewentualnie sądem.

Niezapięcie pasa bezpieczeństwa przez kierowcę lub pasażera na przednim i tylnym siedzeniu kosztuje 617 zł. Brak fotelika lub innego specjalnego zabezpieczenia dla nieletniego pasażera to równowartość 1027 zł.

Przejechanie na czerwonym świetle lub nieprzepuszczenie pieszego na przejściu kosztuje równowartość 1230 zł. Jazda samochodem bez włączonych świateł mijania - 493 zł. Jazda na oponach nie mających przepisowej głębokości bieżnika (opony letnie 1,6 mm, a zimowe 3 mm), kosztuje równowartość 490 zł. Jesli kierowca nie będzie miał przy sobie prawa jazdy, zapłaci równowartość 206 zł.

Są to przykłady z długiego spisu mandatów, jakim posługuje się obecnie szwedzka policja. Natomiast wzrost liczby nałożonych kar za zbyt szybą jazdę nie wynika ze wzrostu liczby funkcjonariuszy na drogach. Jest to skutek ustawiania kolejnych automatycznych fotoradarów na najważniejszych trasach.

  
 
Dostaniesz SMS: tędy nie jedź, bo korek

Tej jesieni w Poznaniu ma zacząć działać coś, co można nazwać "mapą ulicznych korków".
Wyobraź sobie: gigantyczny korek na Głogowskiej, a ty wieziesz teścia na pociąg do Radomia. Gdy sprawa wydaje się przegrana, dostajesz wiadomość tekstową: "Na Głogowskiej w korku postoisz 30 minut. Szybko skręć w Ściegiennego i Arciszewskiego. Do dworca PKP dojedziesz w kilka minut".

Naukowcy: to lepsze niż GPS
System inteligentnej nawigacji stworzyli naukowcy z Instytutu Informatyki Politechniki Poznańskiej. To pierwszy taki system w Polsce i zarazem jeden z elementów gigantycznego projektu pod nazwą "Mobilne miasto" (patrz niżej). - To coś podobnego do GPS, z tą różnicą, że GPS podaje kierowcy najkrótszą trasę. My stworzyliśmy aplikację, która informuje: gdzie w Poznaniu są korki, ile w nich postoimy i jak je objechać - opowiada szef i współautor projektu dr Mikołaj Sobczak z Politechniki Poznańskiej. Kierowca będzie mógł to sprawdzić, wysyłając SMS pod specjalny numer. Ale informację o sytuacji na poznańskich drogach poda mu też radio, o ile ma ono funkcję RDS. Aplikację będzie można też zainstalować bezpośrednio w telefonie komórkowym lub na palmtopie.

- Pomysł wydaje się naprawdę fantastyczny! Moim zdaniem tego nie ma jeszcze żadne miasto w kraju - nie ukrywa entuzjazmu Jerzy Nawrocki, zastępca dyrektora ds. zarządzania ruchem w Zarządzie Dróg Miejskich.

- Już nie jeżdżę taksówką w dzień. Nie miałam sił wysłuchiwać płaczów klientów: "Omiń pan ten korek, zrób coś Pan, bo się spóźnię na spotkanie! I tego kombinowania: może jechać objazdem, a jak tam też jest korek?". Tak więc taka mapa ulicznych korków to rewelacyjny pomysł - komentuje jeden z taksówkarzy.

Duży korek, mały korek?

System inteligentnej nawigacji może u nas powstać, bo w Poznaniu działa coś, czego nie mają inne miasta: Centrum Sterowania Ruchem [mieści się przy Góreckiej - przyp. red.]. To tutaj trafiają informacje o natężeniu ruchu w całym mieście.

W Poznaniu na ponad 220 skrzyżowań z sygnalizacją świetlną aż 152 jest monitorowanych. Zainstalowane na nich dekodery lub kamery liczą stojące w korku auta i na tej podstawie sterują sygnalizacją świetlną. Potrafią dokładnie oszacować liczbę stojących aut. Aplikacja, którą stworzyli naukowcy z Politechniki, przetworzy dane dotyczące natężenia ruchu w mieście, przeliczy je i na tej podstawie stworzy notatki dotyczące sytuacji na drogach w mieście. Lista zakorkowanych ulic będzie na bieżąco aktualizowana. Dzięki temu dowiemy się np., że właśnie w tej minucie na ul. Głogowską nie warto się pakować.

Goni nas Lubin
Aplikacja zostanie wdrożona we współpracy z firmą Vialis Polska, która od 1996 r. instalowała system monitorowania skrzyżowań w stolicy Wielkopolski. Naukowcy właśnie finalizują rozmowy z Zarządem Dróg Miejskich. Na początek obejmie swoim zasięgiem tylko część miasta. Na pewno centrum, a także wszystkie newralgiczne skrzyżowania. Będzie można z niej skorzystać bezpłatnie. Pilotaż potrwa około roku.

Jerzy Nawrocki: - Liczymy, że aplikacja pomoże nam również w lepszym sterowaniu ruchem w mieście.

W przyszłości znajdą się w niej też informacje o robotach drogowych i wypadkach samochodowych. Tymczasem z pomysłu poznańskich naukowców chcą skorzystać też inne miasta. Projekt wdrażany jest już w życie m.in. w Lubinie na Dolnym Śląsku.

Mobilne miasto
To nazwa autorskiego pomysłu dr. Mikołaja Sobczaka stworzonego w latach 1998-2006 roku w Laboratorium Systemów Mobilnych w Instytucie Informatyki na Politechnice Poznańskiej. Prócz projektu dotyczącego nawigacji, "Mobilne miasto" to jeszcze siedem innych projektów: "Parking" - pozwoli zarezerwować miejsce na dowolnym postoju w Poznaniu; "City Guide" - znaleźć najkrótszą i najlepszą drogę w mieście; "Trambus" - wybrać najlepsze połączenie tramwajowe i autobusowe; "Taxi Dip" - zarządzać flotyllą taksówek.

Źródło: Gazeta Wyborcza Poznań
  
 
Stracił prawko choć był trzeźwy
Cukierek z alkoholem przyczyną wielkich kłopotów

Czy trzeźwy kierowca może stracić prawo jazdy za jazdę po pijanemu? Choć wydaje się to wręcz nieprawdopodobne, odpowiedź brzmi: tak!

Przekonał się o tym Tomasz Galiński, 26-latek spod Jarosławia. Gdy wracał oplem ze sklepu, zatrzymali go policjanci i kazali mu dmuchnąć w balonik. Jakież było zdziwienie pana Tomka, kiedy alkotest pokazał 0,24 promila! Po kwadransie policjanci powtórzyli badanie i tym razem wynik był pomyślny dla kierowcy: ani grama alkoholu.
Może jadł cukierka

- Nic nie piłem, więc poprosiłem o badanie krwi. Policjanci zabrali mi prawo jazdy kategorii B, C, D, ale byłem pewien, że jak przyjdą wyniki, to dostanę je z powrotem - wspomina pan Tomek.

Jednak zamiast dokumentu, dostał wyrok z sądu: pół roku zakazu siadania za kółko. Mimo że badanie krwi wykazało 0,00 promila. Wszystkiemu winien był pierwszy pomiar, jak się okazało - błędny. Docent Maria Kała, toksykolog i wicedyrektor krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych, uważa, że za pierwszym razem alkotest pokazuje często tzw. alkohol zalegający w ustach, który pozostał np. po zjedzeniu lodów z alkoholem czy alkoholizowanych czekoladek. - Dlatego drugi wynik jest już zerowy, a trzeźwość kierowcy potwierdziło badanie krwi - tłumaczy docent Kała.

Marcin Szyndler z Komendy Głównej Policji ocenia, że policjanci zachowali się zgodnie z przepisami. - Nie mogli zlekceważyć wyniku pierwszego badania. Zgodnie z procedurą przekazali sprawę do sądu - przyznaje.
W oparach absurdu

- Zostałem ukarany za coś, czego nie zrobiłem. Przecież byłem trzeźwy - żali się pan Tomek.

Jak to się stało? "Super Express" ustalił, że pan Tomasz padł ofiarą tzw. trybu uproszczonego, czyli procedury, która miała przyśpieszyć pracę sądów.

- Wniosek o ukaranie kierowcy wpłynął do nas z policji 8 czerwca. Cztery dni później zapadł wyrok, a dopiero 14 czerwca dostaliśmy wyniki badania krwi. Ale obwiniony może się przecież odwołać - mówi pracownik wydziału grodzkiego w Sądzie Rejonowym w Jarosławiu. Pan Tomek się odwołał, ale policjantka nie przyszła na dwie kolejne rozprawy. Następną wyznaczono na sierpień. I tak kierowca, choć był trzeźwy, od 10 maja nie ma prawa jazdy!

- Przecież kiedy przyszły wyniki krwi, które potwierdziły, że kierowca był trzeźwy, sąd powinien był natychmiast umorzyć sprawę - irytuje się prof. Piotr Kruszyński z Uniwersytetu Warszawskiego. Zdumiony jest też sędzia Krzysztof Zawała z Sądu Okręgowego w Katowicach. - Gdy pojawiły się wątpliwości, jak było w tym przypadku, można było sprawę przekazać do zwykłego trybu i poczekać na wyniki badania krwi - ocenia sędzia Zawała.
Żądaj badania krwi!

Marcin Szyndler z Komendy Głównej Policji:

- Jeżeli kierowca zjadł cukierka, a wynik na alkomacie wykazuje alkohol, policjant przeprowadza kolejne badanie po 15 minutach. Jeżeli za drugim razem alkomat znowu wykaże promile, a kierowca twierdzi, że nic nie pił, może żądać badania krwi.
Ile można zjeść?

Policjanci szacują, że kierowca musiałby zjeść od 20 do 30 czekoladowych baryłek z alkoholem, aby w badaniu krwi wyszło mu 0,2 promila alkoholu. Poziom od 0,2 do 0,5 promila to wykroczenie, za które można stracić prawo jazdy.
Odczekaj 15 minut!

Docent Maria Kała, toksykolog, wicedyrektor krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych:

- Moja rada dla kierowców: nie siadajmy za kółkiem od razu po zjedzeniu cukierka z wódką albo z ajerkoniakiem. Poczekajmy 15 minut. Dlaczego? W ciągu pierwszych 15 minut od spożycia takiego cukierka alkohol zalega nam w ustach. Gdy złapie nas w tym czasie policja i każe dmuchać w alkomat, urządzenie zawsze pokaże promile. Nieważne, czy ktoś zjadł jednego cukierka czy pięć. Może być nawet tak, że ktoś tylko przełknie "alkoholowego" cukierka, a alkomat i tak go wykaże!
autor: Angelika Swoboda - SuperExpress
  
 
Miasto się wzbogaciło na regatach

Ponad sto milionów złotych zarobili podczas finału The Tall Ships` Races handlowcy i gastronomicy.
W ogródkach piwnych trudno było znaleźć wolne miejsce
- Tylko w ciągu dwóch pierwszych dni finału regat nasze obroty wyniosły tyle, ile w czasie normalnego miesiąca - mówi właściciel jednej ze szczecińskich restauracji.
To efekt przetoczenia się przez rejon centrum, Wałów Chrobrego i Łasztowni ok. 2 mln szczecinian i turystów, którzy przyszli, by zobaczyć najpiękniejsze żaglowce świata. Według wcześniejszych szacunków Urzędu Miejskiego, każdy miał wydać w czasie imprezy równowartość 15 euro. To oznacza, że w Szczecinie wydanych zostało ponad 100 mln zł! To o 100 proc. więcej niż koszty wszystkich inwestycji zrealizowanych w związku z regatami.

Najwięcej zarobili ci, którzy handlowali w sercu zlotu.

- Dni Morza z poprzednich lat to nawet nie 20 proc. tego, co działo się w naszych lokalach w czasie finału regat - mówi Paweł Golema, współwłaściciel sieci restauracji zlokalizowanych m.in. na Wałach Chrobrego.

Turystów nie odstraszyły dużo wyższe niż zwykle ceny. I to nie tylko w restauracjach. Sprzedawana pod namiotami pajda chleba ze smalcem z 4 zł po kilkunastu godzinach imprezy podrożała do 10 zł. Kolejki wcale nie były przez to mniejsze. Wiadomo już, że sprzedane zostały rekordowe ilości piwa. Dokładne dane będą znane jednak dopiero dziś. Handlowcy przyznali organizatorom, że skala imprezy przerosła ich oczekiwania.

- Już w drugim dniu finału przesyłkami kurierskimi sprowadzali dodatkowy towar - mówi Magdalena Błaszczyk z Międzynarodowych Targów Szczecińskich, które przygotowały i wydzierżawiły ponad 300 różnego rodzaju stoisk. - Po pieczywo jeżdżono nawet 200 km poza miasto. W nocy otwierano hurtownie, by dostarczyć brakujący towar.

Największą popularnością cieszyły się gadżety związane z żaglowcami. Co ciekawe, tylko kilka firm wystąpiło do miasta o zgodę na wykorzystanie logo finału The Tall Ships` Races.

- Była duża nieufność przedsiębiorców co do powodzenia imprezy - mówi Mirosław Sobczyk, szef firmy Zapol, która handlowała regatowymi pamiątkami. - W czasie Dni Morza faktycznie morskie gadżety nie cieszyły się powodzeniem. Teraz jednak turyści przypuścili na nie szturm.

Sobczyk nie chce zdradzić, ile sprzedał T-shirtów z logo TSR (po 15 zł). Ale już w sobotę rano brakowało większości popularnych rozmiarów. Hitem były plansze z dużymi zdjęciami żaglowców.

Majątek zbiły także sklepy działające w centrum. Niewielki spożywczy Michał, na tyłach Wałów Chrobrego, działał do ostatniego klienta. Szturm przeżyły laboratoria fotograficzne.

- Pierwszego dnia obroty wzrosły o 100 proc., a tygodniowy zapas filmów do aparatów rozszedł się w kilka godzin - mówi Bolesław Hulej, szef Agfa Image Center.

Przedsiębiorcy są zgodni, że miasto powinno pójść za ciosem i żeglarskie imprezy organizować co roku. Czy dadzą coś w zamian?

- Zawdzięczamy sukces morzu i ludziom morza i myślimy już o założeniu stowarzyszenia, które mogłoby sfinansować budowę dla miasta reprezentacyjnej, żaglowej jednostki - mówi Golema.

Dariusz Więcaszek, prezes Północnej Izby Gospodarczej przyznaje, że teraz przedsiębiorcy będą zupełnie inaczej patrzeć na tego typu przedsięwzięcia. Miastu będzie zdecydowanie łatwiej pozyskać sponsorów i współorganizatorów.

- Finał regat zmienił Szczecin - mówi Więcaszek. - Dostaliśmy niesamowitego kopa, zobaczyliśmy, że potrafimy zorganizować świetną imprezę, że nie jesteśmy marginesem Polski i że potrafimy dzięki temu uzyskać efekt bogacenia się mieszkańców miasta.

Finał regat w liczbach

1 radiotelefon stracili oficerowie łącznikowi

1 nietrzeźwego sternika zatrzymała policja

2 razy dziennie wywożono śmieci z terenu zlotu

20 karetek zabezpieczało imprezę

49 dzieci trafiło do policyjnej izby dziecka (wszystkie znalazły rodziców)

100 oficerów łącznikowych (wolontariuszy) obsługiwało załogi żaglowców

105 strażników miejskich pełniło dziennie służbę w rejonie zlotu

110 ratowników medycznych dyżurowało w rejonie zlotu

200 zł ma wartość radiomagnetofonu skradzionego z jednego ze stoisk

600 ochroniarzy pilnowało porządku

1000 policjantów pełniło dziennie służbę w rejonie zlotu (patrole piesze, na lądzie, wodzie i w powietrzu, konne i rowerowe)

1000 drobnych interwencji medycznych przeprowadzono w trakcie zlotu

3200 kg śmieci wywożono dziennie z terenu zlotu

6000 członków załóg przypłynęło do Szczecina

50 000 osób odwiedziło pokład meksykańskiego żaglowca „Cuauhtemoc”

2 000 000 gości odwiedziło teren zlotu

6 000 000 wejść odnotowano na stronę internetową zlotu

15 000 000 osób obserwowało zlot przez kamery internetowe

Źródło: Gazeta Wyborcza Szczecin
  
 
Cyfra 4 zakazana na tablicach rejestracyjnych

Jedno z chińskich miast zakazało używania w numerach tablic rejestracyjnych samochodów cyfry 4, gdyż jest w chińskiej kulturze uważana za złowróżbną - informuje agencja Xinhua.
Władze miasta Haikou (południe Chin) zdecydowały się zakazać cyfry 4 - wymawianej jako "si", a więc tak samo jak "śmierć" w języku mandaryńskim. Powodem były "korki" w urzędzie wydającym tablice rejestracyjne, spowodowane tym, że osoby, którym przyznano numery z cyfrą 4, nie odbierały ich i czekały na przyznanie kolejnego numeru.

Według rzecznika lokalnej policji Huanga Haipenga, liczba dziennie rejestrowanych samochodów wzrosła natychmiast po wprowadzeniu zakazu z 80 do 100.
Nie wszyscy popierają decyzję władz miasta. - To kpina. Przesąd dotyczący cyfry 4 jest nieuzasadniony i władze nie powinny mu ulegać - powiedział muzyk Liang, który chciał mieć cyfrę 4 w rejestracji, bo brzmi tak samo jak nazwa dźwięku "si".

Za cyfry szczęśliwe uchodzą w Chinach 6, 8 i 9. W mieście Kanton co roku wydawana jest pewna liczba "tablic rejestracyjnych ze szczęśliwymi numerkami", za które trzeba zapłacić nawet 26 tys. dolarów.
  
 
Szczecinianie pomogli rosyjskim żeglarzom

Na pokład Sedova trafił zapas żywności przekazany przez szczecińskie firmy. Okazało się, że na stojącym w stoczni żaglowcu brakuje prowiantu.

Organizatorów regat o złej sytuacji na pokładzie żaglowca poinformowali pracownicy Stoczni Remontowej Gryfia, w której naprawiany jest silnik statku. Ani załoga, ani dowództwo żaglowca nie zdradzili się słowem przed nikim z polskiej strony.

- Pracownicy stoczni podpatrzyli, że żeglarze jedzą praktycznie sama kaszę - mówi Tomasz Banach, pełnomocnik prezydenta Szczecina ds. organizacji finału regat. - To od nich wyszedł sygnał, żebyśmy coś zorganizowali.

I tym razem szczecinianie stanęli na wysokości zadania i spontanicznie zorganizowali pomoc. Żywność zaoferowały firmy: Makro, Agryf, Drobimex, Asprod i Zapol. Włączyło się nawet Pogotowie Teatralne, które ofiarowało kilkaset puszek pasztetu.

Prowiant na pokład zawiózł sam Tomasz Banach. Nie chcąc zawstydzać gości przekazał dary jako poczęstunek od organizatorów.

- Powiedziałem, że chcemy ich jeszcze przed wypłynięciem ugościć - mówi. - Nie wypytywałem, w jakiej są sytuacji, ale widziałem w ich oczach wielką radość.

Skąd na rosyjskim żaglowcu aż takie problemy finansowe? Po pierwsze jednostka szkoleniowa akademii morskiej nie posiada dotacji rządowych. Dlatego statek i jego załoga utrzymują się sami, biorąc udział w różnego rodzaju imprezach, czy wynajmując pokład np. na bankiety.

Podobnie było w Szczecinie. Tu jednak nieprzewidziana awaria silnika uszczupliła znacznie budżet statku. Nie tylko przedłużył się jego pobyt w Polsce, doszły do tego również opłaty za naprawy, które muszą zostać uregulowane na miejscu.

Jeszcze dziś mają zostać przeprowadzone próby silnika. Jeśli zakończą się pomyślnie, Sedov może opuścić Szczecin tej nocy. Żaglowiec ma teraz popłynąć do Niemiec, na kolejną imprezę.

Zdaniem Banacha przekazana przez szczecinian żywność wystarczy załodze na dalszą drogę.
  
 
W centrum Krakowa samochód zapadł się pod ziemię - poinformował czytelnik serwisu Wiadomości Onet.pl.
W trakcie skrętu, na rogu ulic Kopernika i Radziwiłłowskiej, przednia część samochodu marki Volkswagen Golf zapadła się pod ziemię. Samochód trzyma się na tylnych kołach.

Skrzyżowanie jest remontowane. Nie została tam jeszcze położona asfaltowa nawierzchnia. Miejsce robót było całkowicie nieoznakowane. Ulica Kopernika od strony Westerplatte jest zamknięta. W Krakowie obecnie bardzo mocno pada, co może być przyczyną zdarzenia. - Po godzinie samochód został wyciągnięty - poinformował świadek zdarzenia. Na miejscu wypadku jest policja i straż pożarna. Nikt nie został ranny. Kierowcy udało się wydostać z samochodu.
  
 
Tak sprzedasz auto

Giełdy stają się miejscami dla prawdziwych koneserów. Handel używanymi autami już prawie całkiem przeniósł się do internetu. Nawet jeśli sprzedawcy jeżdżą w niedzielę na giełdę, to i tak ogłaszają się w internecie.
To wygodne dla obu stron: wstępną selekcję można zrobić bez wychodzenia z domu. Zainteresowany kupnem może zadzwonić do sprzedawcy, poprosić o dodatkowe informacje, zdjęcia, itp. Oczywiście, trudno sobie wyobrazić zawarcie umowy kupna używanego samochodu przez internet - na koniec i tak trzeba umówić się na oględziny. W sieci obowiązują te same zasady, co w zwykłej sprzedaży.
Przede wszystkim - nie kłam! Co innego napisać, że stan jest "bardzo dobry", jeśli jest tylko "dobry" - takie określenia można interpretować dowolnie - a co innego napisać "bezwypadkowy" o samochodzie po wypadku. Sprzedając jakikolwiek towar przez internet, zostawiamy ślady swojego oszustwa! Kupujący na pewno takie ogłoszenie wydrukuje. Jeśli coś się potem będzie nie zgadzać (czy to ze stanem auta, czy z jego wyposażeniem) będziemy mieć kłopoty!
Klient ma przywilej żądać odstąpienia od umowy, gdy np. po 2 miesiącach zorientuje się, że samochód nie ma ABS-u, a w ogłoszeniu napisaliśmy, że go ma.
Ze względu na zwykłą przyzwoitość na zdjęciach powinniśmy prezentować towar, który faktycznie sprzedajemy, a nie podobny.
Ważne zasady sprzedaży
Klient kupuje auto oczami. Samochód w chwili pokazywania potencjalnemu nabywcy powinien być czysty i pachnący oraz posprzątany w środku.
Sprzedawca musi budzić zaufanie. Schludny wygląd i nienaganne maniery to podstawa!
Drobne naprawy lepiej wykonać samemu. Nikt nie uwierzy, że naprawa ma kosztować 20 zł - czemu nie zrobiliśmy tego sami, skoro to niewielki koszt?
Stan auta powinien być zgodny z deklaracją telefoniczną. Nic tak nie frustruje klienta, jak widoczne oszustwo.
Jazda próbna to zawsze jakieś ryzyko, ale w wielu wypadkach zachęca klienta do kupienia samochodu. On już czuje się kierowcą i właścicielem tego auta!
Nie cofaj licznika, aby odmłodzić auto. Jeśli klient narzeka na duży przebieg, wytłumacz, że na jego specjalne życzenie możesz go zmniejszyć - tak jak robią to inni. Jeśli coś obiecujesz w ogłoszeniu, pamiętaj, że zostają po tym ślady - nabywca może cię z tego rozliczyć.

Zrób zdjęcia do internetu
Amatorski aparat cyfrowy w zupełności wystarczy, rozdzielczość nie musi być wysoka. Przed robieniem zdjęć trzeba umyć auto, odkurzyć i posprzątać wnętrze, ustawić kierownicę "na wprost". Pokazujemy auto z dobrej strony, omijając takie wady jak np. zużyte opony. Ale już poważne uszkodzenia (np. wgięty błotnik) należy opisać i pokazać na zbliżeniu. Im więcej szczegółów, tym lepiej. Nie róbmy zdjęć obiektywem szerokokątnym, bo zdeformowane auto wygląda fatalnie. Najlepsze zdjęcia wykonamy przy dobrej pogodzie, ale nie w pełnym słońcu. Nie róbmy zdjęć po zmroku.

Przez internet
O tym, że internet to nie zabawka tylko poważne narzędzie sprzedaży, przekonał się właściciel luksusowej terenówki, który wystawił ją na aukcji, a potem stwierdził, że wylicytowana przez oferentów cena jest za niska i nie sprzeda auta zwycięzcy aukcji. Po wyroku sądu nie tylko musiał sprzedać auto, lecz także pokryć koszty sądowe. Jeśli więc wystawiamy samochód na aukcji (np. na www.ebay.pl, www.allegro.pl itp.), pamiętajmy, aby zaznaczyć cenę minimalną i aukcję traktować poważnie - dotyczy to sprzedających jak i kupujących! Można też wystawić zwykłą ofertę ze stałą ceną na jednym z wielu internetowych serwisów pośrednictwa sprzedaży. W obu przypadkach za wystawienie oferty trzeba płacić, ale to i tak wychodzi tanio.

W komisie
Jeśli mamy dobry i młody samochód, z łatwością pozbędziemy się go, sprzedając auto za gotówkę w komisie. Jednak w takiej sytuacji na dobrą cenę nie mamy szans. Nieco większą kwotę da się uzyskać, wstawiając auto do komisu. Jeśli jednak tak robimy, upewnijmy się, że będziemy mogli zabrać auto np. za dwa tygodnie bez płacenia prowizji - oczywiście, jeśli się nie sprzeda. Niektóre komisy każą sobie płacić, gdy chcemy zabrać samochód z placu przed upływem np. miesiąca. Szybciej i za większe pieniądze pozbędziemy się auta, sprzedając je sami. Nasza cena po prostu jest niższa, ponieważ nie zawiera prowizji pośrednika. A jeśli znaleziony przez nas kupiec wolałby auto z komisu (np. aby łatwiej dostać kredyt), nic prostszego - samochód za niewielką prowizję zawsze można "przeprowadzić" przez komis.

Dobre adresy
Aukcje można zorganizować m.in. na www.allegro.pl, www.ebay.pl. Serwisy internetowe, na których można kupować i sprzedawać samochody, to m.in. www.auto-swiat.pl, www.otomoto.pl, www.gratka.pl, www.trader.pl, www.totalmoto.pl, www.auto-info.com.pl i wiele innych. Jak znaleźć inne serwisy? Wystarczy otworzyć wyszukiwarkę internetową, wpisać frazę np. "sprzedaj samochód" i dostaniemy wiele innych adresów.
Opłaty za ogłoszenia internetowe pobierane są za pomocą SMS-ów, przelewów bankowych, kart kredytowych itp.
Niektóre serwisy, z których regularnie korzystamy, co jakiś czas wystawiają nam rachunek do zapłaty, inne serwisy każą płacić z góry.

Jazda próbna.
Udostępniając auto, mamy obowiązek sprawdzić, czy klient ma prawo jazdy. Nie wolno powierzać auta osobom nietrzeźwym. Jeśli już dojdzie do wypadku lub kolizji, prowadzący auto ponosi pełną odpowiedzialność za straty, ale zmusić do zapłaty w razie odmowy można go tylko po wyroku sądu cywilnego.

z www.auto-swiat.pl,
  
 
Zbuntował się i nie zapłacił za przejazd A4

"Dziennik Zachodni": Zdegustowany stanem autostrady A4 kierowca odmówił zapłacenia pełnej kwoty za przejazd jej płatnym odcinkiem. Zatrzymany przez ochroniarzy wezwał policję i złożył doniesienie o bezprawnym ograniczeniu wolności.
Zbigniew Lipke, prawnik z Łodzi wybrał się do Krakowa autostradą A4. Na bramkach w Balicach zapłacił 6,50 zł, połowę opłaty za przejazd. W punkcie poboru opłat w Mysłowicach odmówił płacenia.

- Zostałem oszukany przez zarządcę autostrady. Obiecywał mi przejazd autostradą - wyjaśnia Zbigniew Lipke. - A ja jechałem w większości drogą jednopasmową. Według łodzianina, zarządca autostrady pobierając od niego opłatę zobowiązał się do zagwarantowania mu przejazdu 60 km płatnym odcinkiem z prędkością 130 km na godz., czyli maksymalną dozwoloną na autostradach. Ze względu na liczne remonty, musiał jechać wolniej.

- To nieprawda - odpowiada Andrzej Czarnohorski z zarządzającej autostradą firmy Stalexport Autostrada Małopolska S.A. - Kierowca zawarł wyłącznie umowę na przejazd autostradą. Nie gwarantujemy nikomu przejazdu z prędkością 130 km na godz.

Łódzki prawnik spędził przy autostradowych bramkach prawie półtorej godziny, zatrzymany przez ochroniarzy. W końcu wezwał policję. Złożył też doniesienie na pracowników punktu poboru opłat. Zarzuca im, że bezprawnie pozbawili go wolności.

Wygląda na to, że jeśli sprawa trafi przed oblicze Temidy, to może mieć ona niezły zgryz z rozstrzygnięciem tej sprawy.
  
 
Cenowa mapa Europy
Zastanawiasz się nad kupnem nowego auta? Sprawdź dokładnie, czy warto zaglądać do salonu w Polsce.

Być może wyjazd po samochód za granicę jest bardziej opłacalny i uda nam się w ten sposób zaoszczędzić całkiem sporo pieniędzy. Gdzie nowe pojazdy są najtańsze?

Niedawno Komisja Europejska opublikowała raport dotyczący cen nowych samochodów w Unii Europejskiej. Dla klientów noszących się z zamiarem zmiany auta to prawdziwa skarbnica wiedzy. Różnice cen w poszczególnych krajach bywają bardzo duże, a podatki płaci się przecież tam, gdzie samochód jest zarejestrowany.

Alfa ze Wschodu

W raporcie podano ceny przeliczone na euro. Dla przykładu model alfy romeo 1,6 litra kosztuje na Litwie ponad 15,6 tysiąca euro, a w naszym kraju już ponad 17,2 tysiąca euro. Jeżeli nasz rodak zdecyduje się więc sprowadzić taki samochód zza naszej wschodniej granicy w kieszeni zostanie mu ponad 1,5 tysiąca euro! Jest różnica?

Skandynawia na topie

Z danych zawartych w raporcie KE wynika, że wśród krajów UE, w których płaci się w euro, najtańsze pojazdy osobowe można kupić w Finlandii. W tym przypadku wzięto pod uwagę ponad 80 modeli aut. Okazało się, że dwie trzecie z nich są najtańsze właśnie w tym skandynawskim kraju. Dość tanio jest również w Grecji i Słowenii.

Gdzie lepiej nie wybierać się po nowe auta? Według KE najdrożej jest w Niemczech. Tam blisko 40 procent modeli wziętych pod uwagę w zestawieniu KE jest droższych niż gdzie indziej.

W raporcie porównano także ceny samochodów we wszystkich 27 państwach UE. Pod tym kątem najkorzystniej prezentują się również państwa skandynawskie. Najmniej zapłacimy w Danii i Finlandii. Nieźle na tym tle prezentuje się Litwa. Najwyższe ceny są na Słowacji i w Czechach.

W górę i w dół

Co ciekawe wśród samochodów z pierwszej dziesiątki najchętniej kupowanych pojazdów, największe różnice cen związane są z peugeotem 307. We Francji kosztuje on o jedną trzecią więcej niż w np. Finlandii.

Gdzie samochody drożeją najbardziej? W porównaniu z danymi z 2006 roku w tej kategorii na pierwszym miejscu jest Hiszpania, a dalej Włochy i Francja. Największe spadki cen zanotowano na Słowacji i w Rumunii. A w Polsce? Stawki utrzymały się właściwie bez zmian.

W przypadku konkretnego modelu auta, weźmy np. fiata pandę różnice wyglądają następująco. W Polsce ten model kosztuje ok. 7,6 tys. euro. Na Litwie zapłacimy z niego ok. 500 euro mniej, a w Niemczech i Wielkiej Brytanii około 1000 euro więcej.
  
 
Wymogi motoryzacyjne w UE

Członkostwo w Unii Europejskiej wymusza na tworzących ją państwach podporządkowanie się przepisom unijnym. Część z nich dotyczy także eksploatacji samochodów, warto więc wiedzieć, co już jest obowiązkowe, a jakie zmiany czekają nas w przyszłości.

Jednym z najważniejszych elementów dla Unii Europejskiej jest dbanie o środowisko naturalne i o bezpieczeństwo kierowców i na tych kwestiach UE skupia swoją uwagę.

Euro nie tylko 2012
Normy emisji spalin to nic innego, jak regulacje dotyczące zawartości szkodliwych substancji w gazach spalinowych. Obecnie obowiązuje norma Euro 4, a od 2009 roku będzie obowiązywała jeszcze bardziej restrykcyjna norma Euro 5. Dotyczą one, oczywiście, wszystkich nowo rejestrowanych samochodów. Dla polskich przedsiębiorców, na razie, nie oznacza to wiele, ponieważ na producentach pojazdów spoczywa obowiązek dostosowania się do obowiązujących regulacji.
Na zachodzie Europy rządy promują rozwiązania proekologiczne, dlatego tam opłaca się przedsiębiorcom nabywać już teraz samochody wyposażone w silniki spełniające normę Euro 5. Wiąże się to z ulgami podatkowymi czy mniejszymi opłatami za autostrady (w przypadku pojazdów ciężarowych). Specjaliści są zdania, że klasyczne silniki nie będą już w stanie spełnić wyższych norm, dlatego koncerny coraz intensywniej pracują nad rozwojem technologii hybrydowych.
Pozostaje mieć nadzieję, że także w Polsce ustawodawcy pomyślą o ulgach dla przedsiębiorców, którzy zdecydują się korzystać z bardziej ekologicznych pojazdów.

ABS już jest
Od 1 lipca zeszłego roku wszystkie nowe samochody osobowe sprzedawane w Polsce obowiązkowo muszą być wyposażone w system zapobiegający blokowaniu się kół podczas hamowania, czyli popularny ABS. Oczywiście, podobnie jak to ma miejsce w przypadku norm emisji spalin, jeżeli kupujemy używany samochód bez takiego systemu, nie mamy obowiązku go montować. Zobowiązanie do instalowania ABS-u podpisali w 2001 r. wytwórcy zrzeszeni w Europejskim Związku Producentów Samochodów (ACEA). W Europie Zachodniej już od 1 lipca 2004 r. każdy samochód osobowy dostarczany na rynek wyposażony jest w ABS. - ACEA skierowała do Komisji Europejskiej list w sprawie obowiązkowego instalowania ABS-u w samochodach oferowanych na nowych rynkach wspólnotowych. Wskazano w nim datę 1 lipca 2006 r. jako tę, od której zobowiązanie powinno być realizowane. Komisja wprawdzie nie odpowiedziała formalnie, ale jej milczenie oznacza przyjęcie propozycji ACEA do akceptującej wiadomości – mówi Jakub Faryś, dyrektor Polskiego Związku Przemysłu Motoryzacyjnego.
System stabilizacji toru jazdy (ESP) będzie obowiązkowy od 2011 roku, ale na razie tylko w Stanach Zjednoczonych. Należy się jednak spodziewać, że w ramach harmonizacji przepisów, również Unia Europejska będzie chciała wprowadzić ESP jako obowiązek. Nie stanie się to jednak prędko. Jest to bowiem system droższy niż ABS i miałby, szczególnie w małych i tanich autach, znaczący wpływ na cenę samochodu. Tymczasem amerykańscy eksperci obliczyli, że ESP uratowałby życie nawet 10 tys. osób w wypadkach drogowych w USA. System ratowałby przed groźnymi wypadkami aż 59% modeli SUV-ów i 39% sedanów.

z Auto Firmowe, Tomasz Siwiński
  
 
W Moskwie jeździ już 1300 bentleyów

"Kochanie, zarabiam już milion dolarów na miesiąc. Nasza kucharka nie może więc jeździć po kartofle tym marnym wozem za 100 tysięcy! Trzeba będzie kupić bentleya" - takie rozmowy w stolicy Rosji stają się codziennością. Po mieście jeździ już 1300 bentleyów, z których każdy wart jest co najmniej 350 tysięcy dolarów.

Sunący przez miasto bentley nie budzi już zaskoczenia przechodniów, bowiem moskwianie przyzwyczaili się do ekstrawagancji bogatych. A tych jest w Moskwie więcej niż w większości stolic świata. Mieszka tam 33 miliarderów i około 30 tysięcy milionerów.

Jednym z wyznaczników prestiżu jest luksusowy samochód. Na mercedesa stać już zbyt wielu Rosjan, więc najbogatsi przestawiają się na egzotyczne marki. Wśród wybieranych przez bogaczy aut Ferrari, Maserati czy Lamborghini, bryluje ostatnio Bentley, kupiony w 1998 roku przez Niemców.

Po ulicach Moskwy jeździ już 1300 luksusowych bentleyów. Cieszący się coraz większym zainteresowaniem wśród rosyjskich milionerów samochód kosztuje około 350 tysięcy dolarów, czyli prawie milion złotych.

Mimo że powszechność bentleya przestaje budzić podziw przechodniów, samochody te cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem wśród złodziei.

W bieżącym roku łupem bandytów padło przynajmniej siedem bentleyów. Jedno auto udało się policji odzyskać, resztą cieszą się zapewne gangsterzy na Białorusi i Ukrainie. Tylko w tym tygodniu moskiewskiej milicji zgłoszono kradzież dwóch sportowych modeli bentley continental.
  
 
Odrobina luksusu

Wykończenie skórą kierownicy oraz mieszka dźwigni zmiany biegów oferuje większość producentów aut, nie są to jednak na ogół opcje tanie. Zapłacić trzeba
w najlepszym wypadku kilkaset zł, a co gorsza cenniki skonstruowane są najczęściej tak, że skórzane obszycia dostaniemy wyłącznie w pakiecie z innymi luksusowymi dodatkami. W firmach zajmujących się tapicerstwem samochodowym za obszycie skórą kierownicy zapłacimy ok. 200 zł, a mieszek wokół drążka biegów kosztuje zaledwie ok. 50 zł. Czy warto wydać te pieniądze? Ci, którzy się na to zdecydowali, z przekonaniem twierdzą, że tak. Obszyta skórą kierownica jest o wiele przyjemniejsza w dotyku, szczególnie zimą. W wypadku starszych aut nowe obszycia radykalnie poprawiają zaś wygląd kabiny pasażerskiej.
Lepsze niż oryginalne
Bez większych obaw można zaryzykować stwierdzenie, iż obszycia wykonane na zamówienie w warsztacie tapicerskim będą ładniejsze niż fabryczne. Wyspecjalizowane firmy dysponują skórami w wielu kolorach i odcieniach, można więc wybrać odpowiedni do gustu oraz kolorystyki pozostałych elementów wykończenia auta. Nie jest też problemem wykonanie obszyć na przykład w kilku kontrastowych kolorach. Ręcznie wykonane ściegi są przy tym na ogół ładniejsze, "szlachetniejsze" niż te zrobione przemysłowo, co więcej, fachowcy potrafią też odtworzyć wzory stosowane oryginalnie w autach różnych marek. Ta ostatnia możliwość jest w szczególności wykorzystywana podczas renowacji pojazdów zabytkowych.

z "Auto Świata"
  
 
Łoś mniej ekologiczny od samochodu!




Komisja Europejska robi wszystko, by zredukować emisję CO2 wydzielanego przez samochody, a producenci starają się sprostać ich wymaganiom, tworząc jak najbardziej ekologiczne auta. Niestety normy emisji dwutlenku węgla za nic mają sobie łosie. Według naukowców z politechniki w norweskim Trondheim znacznie większym zagrożeniem dla środowiska naturalnego niż samochody są łosie.

Jeden łoś w ciągu roku wydziela do atmosfery gazy zawierające 2100 kg CO2. Dla porównania Ford Focus 1,6 TDCi musi pokonać 16 500 km, by zanieczyścić powietrze taką samą ilością dwutlenku węgla. To także dwa loty z Europy do Ameryki Południowej potężnym Boeingiem.

Tak jak inżynierowie opracowują nowe silniki, katalizatory, czystsze paliwa, by w minimalnym stopniu zanieczyszczać środowisko, tak łosie zdają się kpić z ich zabiegów. Ze względu na łagodniejsze zimy mają więcej pokarmu, który jest bardziej zróżnicowany. Co za tym idzie więcej jedzą, więcej wydalają, a z obu końców ich układu pokarmowego wydobywa się więcej gazów. I właśnie dlatego dość niewinnie wyglądający łoś jest znacznie mniej ekologiczny od kompaktowego auta z dieslem.
  
 
70 urodziny Toyota Motor Company

Toyota - pierwsze były krosna
Japońska marka ma 70 lat! Historia rozpoczęła się od warsztatu tkackiego. Urządzenie podbiło świat włókienniczy. Na corollę trzeba było jeszcze poczekać
Początki Toyoty sięgają końca XIX wieku - wtedy Sakichi Toyoda wynalazł pierwszy w Japonii mechaniczny warsztat tkacki. W 1926 roku Sakichi razem z synem Kiichiro założyli fabrykę przędzy i krosien automatycznych.

Toyoda junior w latach dwudziestych minionego wieku przebywał w Europie i USA - właśnie tam zaraził się motoryzacją. Po powrocie do Japonii zainwestował 100 tys. funtów, które ojciec dostał za sprzedaż patentu do automatycznych krosien, w swoje marzenie o samochodach.

Dokładnie 28 sierpnia 1937 roku powstała Toyota Motor Corporation. Dziś firma jest jednym z największych producentów samochodów na świecie. W pierwszej połowie 2007 r. wyprzedziła w sprzedaży nawet takiego giganta, jak amerykański General Motors.

Najsłynniejszy model? Corolla - przez ponad 40 lat obecności zdobyła serca kierowców na całym globie. Aktualnie występuje tylko jako sedan, kompaktowy hatchback to auris.

Polskie przedstawicielstwo Toyoty istnieje od 1991 roku.

z Dziennika
  
 
Przymusowe unieruchomienie pojazdu
Awaria! Co robić?

Nagła usterka samochodu może przydarzyć się każdemu. Pamiętajmy, że zawsze najważniejsze jest zapewnienie bezpieczeństwa sobie i innym uczestnikom ruchu.
Każdy pojazd stojący na drodze stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa ruchu drogowego i tamuje go. Dlatego zawsze najrozsądniejszym posunięciem jest usunięcie uszkodzonego auta - najlepiej na wyznaczone, bezpieczne miejsce postoju, a jeśli to niemożliwe - na pobocze, pas zieleni itp.
Przepisy ruchu drogowego nie są aż tak restrykcyjne. Do usunięcia z jezdni unieruchomionego z przyczyn technicznych auta zobowiązani jesteśmy tylko na autostradach oraz drogach ekspresowych. Powinno ono jak najszybciej znaleźć się na poboczu lub pasie awaryjnym.
W niektórych sytuacjach zróbmy to jednak dla własnego bezpieczeństwa także na innych drogach - czasem lepiej przejechać kilkadziesiąt metrów na przebitej oponie, nawet ryzykując jej uszkodzenie, niż narażać życie, wymieniając koło w miejscu, w którym może staranować nas rozpędzona ciężarówka.
Na pewno łatwiej będzie też spokojnie ustalić przyczynę awarii lub wezwać pomoc, kiedy nie będziemy musieli bać się nadjeżdżających aut czy wytrzymywać rozdrażnionych spojrzeń kierowców, którym utrudniliśmy jazdę.
Konieczna sygnalizacja miejsca postoju
Na autostradzie i drodze ekspresowej mamy również bezwzględny obowiązek sygnalizowania postoju uszkodzonego pojazdu. Należy więc włączyć światła awaryjne (lub pozycyjne, gdy świateł awaryjnych brak), zaś w odległości 100 m za pojazdem umieścić trójkąt ostrzegawczy (na jezdni lub poboczu, stosownie do miejsca unieruchomienia auta). Na pozostałych drogach (twardych) powinniśmy sygnalizować postój na jezdni w miejscach, w których jest on zabroniony (i na obszarze zabudowanym, i poza nim).
Poza obszarem zabudowanym sygnalizujemy także postój na poboczu, jeśli - jak mówią przepisy - "pojazd nie jest widoczny z dostatecznej odległości". Zasady sygnalizacji są podobne jak na autostradzie i drodze ekspresowej - włączamy światła awaryjne i wystawiamy trójkąt odblaskowy, z tym, że poza obszarem zabudowanym powinien on znajdować się 30-50 m za pojazdem, a na obszarze zabudowanym możemy umieścić go bezpośrednio za autem lub na nim (na wysokości do 1 m nad jezdnią).
Po co przeszkadzać innym?
- Z rażącym naruszeniem przepisów dotyczących konieczności usunięcia zepsutego auta z drogi i sygnalizacji miejsca postoju spotykałem się rzadko. Być może pewne znaczenie ma fakt, że kierowcy dbają po prostu o swe życie i zdrowie. Pragnąłbym jednak zaapelować o usuwanie auta z drogi także wtedy, gdy jego postój nie stanowi większego niebezpieczeństwa, a jedynie tamuje ruch. Z tym bywa różnie. Trudno wymagać od samotnej kobiety, by sama zepchnęła na pas zieleni półtoratonowe auto, ale od kilku mężczyzn można na pewno tego oczekiwać. Po co utrudniać życie innym?
kom. Artur Zawadzki, Biuro Prewencji i Ruchu Drogowego KG Policji
Prawo i życie
Awaria może spowodować dodatkowe koszty
Dbałość o własne bezpieczeństwo to podstawa, lecz warto także zabezpieczyć się przed zupełnie niepotrzebnymi kosztami. Za nieusunięcie z jezdni autostrady lub drogi ekspresowej pojazdu unieruchomionego z przyczyn technicznych oraz nieostrzeganie innych uczestników ruchu grozi mandat w wysokości 300 zł. Taką samą karę w policyjnym taryfikatorze przewidziano za niesygnalizowanie lub niewłaściwe sygnalizowanie postoju uszkodzonego auta na autostradzie lub drodze ekspresowej. Na pozostałych drogach brak lub niewłaściwe sygnalizowanie postoju pojazdu z powodu uszkodzenia lub wypadku karane jest mandatem w wysokości 150 zł.
Kamizelka przyda się także w Polsce
W wielu krajach wymagane jest wożenie w samochodzie kamizelki odblaskowej i nakładanie jej w razie wykonywania na drodze czynności spowodowanych awarią auta. W Polsce brak przepisu, który jednoznacznie nakładałby taki obowiązek. Jednak jeśli przyjrzeć się dobrze, to odpowiednie regulacje można odnaleźć. Art. 41 "Prawa o ruchu drogowym" stanowi bowiem wyraźnie: "Osoba wykonująca roboty lub inne czynności na drodze jest obowiązana używać w sposób widoczny dla innych uczestników ruchu elementów odblaskowych odpowiadających właściwym warunkom technicznym". Wprawdzie przepis ten wprowadzono w 1997 r. przede wszystkim z myślą o bezpieczeństwie osób wykonujących na drodze obowiązki zawodowe (a więc robotników drogowych, policjantów, ratowników medycznych itp.), ale nikt przy zdrowych zmysłach nie zaprzeczy, że usuwanie zepsutego auta z jezdni czy też wykonywanie przy nim czynności naprawczych mieści się w pojęciu "innych czynności na drodze". Zresztą chodzi przecież o własne bezpieczeństwo.

z "Auto Świata"
  
 
Samochód z dużym przebiegiem

Na starość każde auto coś boli...

Niezależnie od marki i modelu - z wiekiem każdy samochód wymaga więcej troski. Koniecznie zobacz co można sprawdzić samodzielnie, bez wizyty w serwisie. Warto…
Nawet najsolidniejsze auto w końcu musi się zestarzeć. Jeśli jednak w porę zauważymy pierwsze symptomy zbliżających się awarii, to zwykle da się uniknąć poważniejszych problemów. To ważne, bo wszelkie zaniedbania prędzej czy później mszczą się na użytkowniku.

Przykłady? Jeśli w porę nie wymienimy paska rozrządu za np. 120 zł, grozi nam zniszczenie silnika kosztującego wiele tysięcy. Próba zaoszczędzenia kilkudziesięciu złotych na klockach hamulcowych może skończyć się nawet tragicznie. Nie oznacza to, że eksploatacja starszego pojazdu musi wiązać się z nieustannymi wizytami w serwisie. W takich autach bardzo wiele można sprawdzić, a nawet naprawić samodzielnie, oszczędzając tym samym sporo pieniędzy i unikając stresów związanych z awariami w czasie podróży.

Co należy sprawdzić w aucie o dużym przebiegu?
Pod maską
Olej silnikowy: Sprawdzenie poziomu oleju i daty jego ostatniej wymiany.
Pasek klinowy: Napięcie paska, stan gumy, pasek akcesoriów, stan rolek paska.
Pasek rozrządu: Data ostatniej wymiany, stan gumy paska, zużycie rolek, stan uszczelniaczy.
Układ chłodzenia: Poziom płynu w zbiorniczku wyrównawczym. Kontrola wzrokowa szczelności układu, stanu chłodnicy i przewodów gumowych.
Filtr powietrza: Kontrola wzrokowa/data ost. wymiany.
Układ zapłonowy: Stan przewodów wysokiego napięcia. Data ostatniej wymiany świec zapłonowych.

Hamulce
Płyn hamulcowy: Poziom płynu w zbiorniczku wyrównawczym. Kontrola temperatury wrzenia (warsztat).
Przewody ham.: Wzrokowa kontrola stanu przewodów.
Zaciski hamulcowe: Wycieki płynu w okolicy zacisków.
Okładziny: Sprawdzenie grubości okładzin ciernych.
Tarcze/bębny: Kontrola stopnia zużycia oraz ewentualnych uszkodzeń powierzchni.

Zawieszenie
Amortyzatory: Skuteczność tłumienia (warsztat), wycieki, stan mocowań.
Półosie napędowe: Stan osłon gumowych.
Geometria zaw.: Czy opony zużywają się równomiernie?

Opony
Ciśnienie powietrza: Ciśnienie w oponach.
Wysokość bieżnika: Czy widać wskaźniki zużycia (znaki "TWI")?
Stan gumy: Pęknięcia, przetarcia, zgrubienia.
Wiek opon: Ustalenie (na podstawie kodów na oponie).
Stan koła zap.: Stan opony, ciśnienie powietrza.

Nadwozie
Uszczelki: Stan gumy, pęknięcia, uszkodzenia mech.
Przednia szyba: Rysy, pęknięcia.
Zamki: Kontrola działania. Konserwacja.
Odpływy wody: Sprawdzenie drożności odpływów w drzwiach i na podszybiu.

Instalacja elektryczna
Akumulator: Sprawdzenie wydajności (warsztat).
Przewody masowe: Stan połączeń, korozja.
Bezpieczniki: Czy wszystkie są sprawne i odpowiednie do odbiorników?
Światła: Sprawdzenie działania i ustawienia (warsztat).

Układ wydechowy
Korozja: Stan tłumików, katalizatorów, rur.
Łączniki: Szczelność elem. elastycznych.
Wieszaki: Stan i kompletność.

Wnętrze
Kabina: Wilgoć, zapach stęchlizny.

Pozostałe
Filtr przeciwpyłkowy: Kontrola wzrokowa, data ostatniej wymiany.
Wycieraczki: Stan gumek wycieraczek.
Apteczka: Kompletność i data ważności apteczki.
Podnośnik/narzędzia: Kompletność, stan akcesoriów.
Trójkąt ostrzegawczy: Stan trójkąta.

Klimatyzacja
Działanie: Pomiar temp. schłodzonego powietrza.
Ilość czynnika chł.: Kontrola (warsztat).
Szczelność ukł.: Kontrola (warsztat).
Stan osuszacza: Sprawdzenie/wymiana (warsztat)

z "Auto Świata"
  
 
Fotoradary to pomysł rodem z "Misia"

Z polskich dróg znikną atrapy radiowozów straszące kierowców. Przybędzie za to fotoradarów - z 60 do 127.
Atrapy radiowozów ustawione przy drogach miały zmuszać kierowców do zdejmowania nogi z gazu i poprawiać bezpieczeństwo, ale nie zdały egzaminu. Zamiast straszyć, śmieszą i przyciągają wandali. Dlatego policja postanowiła usunąć makiety radiowozów. Zamiast nich przy drogach staną nowe fotoradary.
"Atrapy nie spełniają swojego zadania, kierowcy przyzwyczaili się do ich widoku i nie zwalniają ani odrobinę" - tłumaczy decyzję o usunięciu atrap nadkomisarz Krzysztof Hajdas z Komendy Głównej Policji. - "Dlatego poprosiliśmy komendantów wojewódzkich o to, żeby pozdejmowali wszystkie makiety na swoim terenie."
Jego słowa potwierdzają wyniki internetowej ankiety, w której pytano kierowców o to, co skłania ich do jazdy z dozwoloną prędkością. Tylko 4 proc. kierowców uznało, że widok makiety radiowozu powoduje, że zdejmują nogę z gazu. Ale nieskuteczność to nie wszystko, bo pseudoradiowozy przysparzały też policji kłopotów. "Stale wyżywali się na nich wandale, więc trzeba było je ciągle odnawiać" - mówi Hajdas.
O tym, że atrapy przynosiły policji jedynie wstyd, doskonale wie nadkomisarz Grzegorz Sudakow, szef zachodniopomorskiej drogówki. Ostatni straszak w tym województwie zniknął dwa miesiące temu. "Postawiliśmy go przed rokiem i już po kilku tygodniach był cały pomazany farbą" - mówi. - "Stwierdziliśmy, że nie warto go naprawiać, musielibyśmy postawić policjanta, żeby go pilnował przed wandalami."
Z decyzji policji nie cieszą się kierowcy. Sebastian Rakowski z Otwocka uważa, że w kraju, w którym nadmierna prędkość jest główną przyczyną wypadków, nie można rezygnować z żadnego sposobu walki z piratami. "Często jeżdżę po Polsce i wiem, że te atrapy skutkowały, ja sam na ich widok zawsze zdejmuję nogę z gazu" - mówi. - "Dlatego zamiast je likwidować, policja powinna wystawiać prawdziwe patrole kilkaset metrów za makietą i wyłapywać tych, którzy nie zwolnili."
KGP ostrzega jednak: kierowcy nie powinni traktować zniknięcia atrap jako powodu do radości. "Makiety stawialiśmy, bo chcieliśmy ukrócić brawurę kierowców, a nie mieliśmy pieniędzy na tak skuteczne środki jak fotoradary" - mówi nadkomisarz Krzysztof Hajdas. I przypomina, że od kilku lat ta sytuacja się zmienia. Teraz przy polskich drogach stoi 340 masztów, w których na zmianę policjanci instalują 60 urządzeń. W najbliższym czasie ta liczba wzrośnie ponad dwukrotnie, masztów będzie 675, a działających fotoradarów - aż 127. "To także jest powód, dla którego rezygnujemy z atrap" - mówi Hajdas.
Skoro mamy coraz więcej fotoradarów, których kierowcy naprawdę się boją, to po co mamy utrzymywać atrapy, z których się śmieją? Fotoradary staną na drogach krajowych w całej Polsce. Na trasie Warszawa-Katowice wyłapywać będą przekraczających prędkość co kilka kilometrów. Podobnie będzie w okolicach Białegostoku i w Wielkopolsce. Wprawdzie fotoradar kosztuje sporo, bo 110 tys. zł, ale zwraca się dość szybko. Wielkopolska policja odzyskała pieniądze zainwestowane w urządzenie ustawione w Jarocinie po pół roku, warszawska - po 45 dniach.
I właśnie dlatego szef zachodniopomorskiej drogówki jest przekonany o tym, że miłośnicy szybkiej jazdy po zniknięciu tekturowych radiowozów nie będą mieli łatwiejszego życia. "Kiedy zabieraliśmy ostatnią atrapę, w jej miejscu postawiliśmy maszt fotoradaru i od razu poprawiło się tam bezpieczeństwo" - mówi nadkomisarz Grzegorz Sudakow. I dodaje, że tak samo postąpią policjanci w innych województwach. - "Maszt kosztuje tyle samo co nowa atrapa, a jest znacznie skuteczniejszy, więc piraci już teraz powinni się pilnować."
Janusz Korwin-Mikke - lider UPR:
"Drogi szybkiego ruchu buduje się po to, żeby było można się po nich szybko poruszać. Radary natomiast mają spowodować, że ludzie będą jeździć wolno. Tak więc montowanie radarów na drogach szybkiego ruchu jest sprzecznością samą w sobie. Nonsensem jest więc wydawanie grubych pieniędzy na autostradę, którą można by jeździć i 300 kilometrów na godzinę, a potem stawiać przy niej radar, przy którym nie wolno przekraczać prędkości 100 kilometrów na godzinę.
Wytłumaczenie jest jedno - dzieje się tak dlatego, że cywilizacja umiera, my jesteśmy coraz starsi, a starzy ludzie boją się wszystkiego. Za moich czasów samochód był dobry, gdy był szybki. Dzisiaj jest dobry, kiedy jest bezpieczny. Ceni się pojazdy, które mają lepsze hamulce, poduszki powietrzne - a prędkość już się nie liczy. I to jest obraz choroby cywilizacyjnej: jesteśmy starzy i powolni. Trudno się więc dziwić, że ludzie uciekają z tego kraju. Wszystkie energiczne osoby wyjeżdżają, a zostają żółwie. Żółwie nie zbudują wprawdzie nowej, dynamicznej Polski, ale za to nie muszą się bać fotoradarów.
Oczywiście w całej sprawie niebagatelną rolę odgrywają pieniądze, bo przecież ustawiony przy drodze fotoradar to świetna inwestycja dla gminy. Koszt zamontowania takiego urządzenia zwraca się w ciągu sześciu miesięcy. Więc to naprawdę świetny biznes. Słyszałem też o miejscowości, gdzie postawiono znak ograniczenia prędkości ruchu do... 2 kilometrów na godzinę. Jak się można domyśleć, postawienie tam fotoradaru dałoby naprawdę świetne wyniki."
Stanisław Janecki - redaktor naczelny "Wprost":
"Fotoradary na drogach szybkiego ruchu to jedna z bardziej irytujących rzeczy, jakie można sobie wyobrazić. Mam zresztą z nimi przykre doświadczenie: zostałem złapany na drodze dwupasmowej, poza obszarem zabudowanym, wręcz w lesie. Za przekroczenie prędkości straciłem wtedy 6 punktów karnych. Osobę, która zamontowała w tym właśnie miejscu radar, uważam za równie pomysłową jak tych, którzy w pamiętnym "Misiu" Stanisława Barei przykręcali w barach mlecznych metalowe miski do stolików, a łyżki mocowali łańcuchami. Policjant z komisariatu na warszawskiej Woli ścigał mnie podobno przez 8 tygodni i próbował ustalić, gdzie ma mi przysłać zawiadomienie. Gdy wreszcie mnie znalazł, to dowiedziałem się, że jest już po wszystkim, bo moja sprawa została skierowana do sądu grodzkiego. Zostałem obciążony kosztami sądowymi w wysokości 490 złotych.
Nikt się nie przejmuje łapaniem sprawców drobnych wykroczeń. Natomiast w egzekwowaniu "przestępstw radarowych" wszyscy są niezwykle zapalczywi, bo mandaty za przekroczenie prędkości to łatwy dochód dla budżetu.
Jeżdżę czasem trasą katowicką, gdzie tych radarów jest chyba ze sto tysięcy, rozstawiono je mniej więcej co 200 metrów. To wielka głupota, bo widząc te skrzynki, kierowcy tak gwałtownie hamują, że jest to niebezpieczne - ruch traci płynność, bo ludzie nie wiedzą, czy zwalniać, czy wręcz przeciwnie - przyspieszać. A gdy już zwolnią, a potem przyspieszą, natychmiast pojawia się kolejny radar. To powoduje u kierowców stan permanentnej nerwowości, która może być przyczyną stłuczek i wypadków.
Jest też spora grupa kierowców, która jedzie lewym pasem i zupełnie się nie przejmuje tymi skrzynkami. Oni najwyraźniej wiedzą, że większość tych urządzeń to zwykłe straszaki, w których w ogóle nie ma urządzeń rejestrujących, a jeśli nawet są, to właśnie skończyła się w nich taśma.
To jest zupełnie absurdalne i dlatego zadziwia mnie zaciekłość, z jaką montuje się na drogach kolejne skrzynki, zamiast skupić się na lepszym oznakowaniu dróg, bo z tym jest w Polsce naprawdę kiepsko. Służby drogowe wolą jednak montować fotoradary na najbardziej zakorkowanych drogach, co jeszcze bardziej pogarsza płynność ruchu i utrudnia kierowcom życie."
Andrzej Sadowski - ekonomista Centrum im. Adama Smitha:
"Stawianie radarów na drogach szybkiego ruchu to okradanie podatników. Można tylko komuś pogratulować pomysłu na szybkie i proste zebranie naprawdę dużych pieniędzy. Sam pomysł jest dziecinnie prosty - wprowadza się absurdalne ograniczenia prędkości na drogach szybkiego ruchu tylko po to, żeby później pobierać z tego tytułu haracz.
Jest bowiem zupełnie oczywiste, że takie ograniczenia wcale nie poprawiają bezpieczeństwa na drogach. Prawda jest taka, że zamiast budować system lepszej edukacji kierowców, próbuje się ich karać, by w ten sposób czerpać dochody. Jest to tym bardziej absurdalne, że dzisiaj samochody są o wiele lepsze i szybsze niż te sprzed 30, 40 lat.
Przy tak nowoczesnej technice i różnych zabezpieczeniach duże prędkości nie stanowią zagrożenia. To ludzie doprowadzają do niebezpiecznych sytuacji, a nie prędkość, z jaką prowadzą. Od prędkości jeszcze nikt nie zginął.
A stwierdzenia w rodzaju „mgła spowodowała wypadek” brzmią jak z zabawnych komunikatów policyjnych. Mgła przecież nie powoduje wypadku, tylko człowiek, który nie dostosował jazdy do złych warunków pogodowych. Wprowadzanie fotoradarów na każdym kroku przypomina mi pierwszą scenę z "Misia", kiedy milicja obywatelska stawia trzy domy, żeby stworzyć teren zabudowany, a potem zatrzymywać jeżdżących tą drogą i wlepiać im mandaty..."
Dorota Gawryluk - publicystka TVN Biznes:
"Gęsta sieć fotoradarów na drogach to zapewne nowy pomysł władz na szybkie zebranie funduszy na Euro 2012. Nie chodzi przecież o nic innego, jak tylko o ukryty podatek.
W Polsce nie mamy nadal prawdziwych autostrad, ale za to będziemy mieli supernowoczesny system kontroli prędkości. Brak w tym logiki, ale może nie warto jej się doszukiwać? Do tej pory myślałam, że budujemy dobre drogi po to, żeby w miarę szybko po nich jeździć, ale najwyraźniej się myliłam. Zdaniem tych, którzy pokrywają Polskę gęstą siecią fotoradarów, trzeba jakoś kierowcom zrekompensować brak dziur na drogach szybkiego ruchu. Drogi kierowco, brakuje ci kolein? Nic się nie martw, wynagrodzimy ci te braki ograniczeniem prędkości i fotoradarem w formie straszaka...
J