Stosunkowo niedawno wybralem sie z pewną dziewczyną na - nazwijmy to - wyciczke objazdową. Podjechalem po Nia moim ponym i niezwłocznie udaliśmy się na przejażdżkę... Jako cel obrałem sobie pewną wioskę z której widać moje miasto z góry

. Kiedy dojechalismy na miejsce zobaczylem boczna drozke prowadzaca na malownicza polane, nad ktora rozciagalo sie usiane gwiazdami niebo... Kiedy jednak wjechalem na nia stwierdzilem ze nie jest to wbrew moim wczesniejszym przypuszczeniom fajne miejsce a raczej typowe zadupie w ktorym czlowiek czuje sie co najwyzej zagrozony atakiem kanibali. Droga byla przyzwoita... Jakze wielkie bylo moje zdziwienie kiedy zawracajac poczulem grzaski grunt pod kolami... Tak byl to gnój w ktorym moj pony zakopalsie po sam zderzak... Rozpaczliwie probowalem wyjechac z tego miejsca wiec otworzylem szybe i patrzalem na zachowanie sie kol. Nie przewidzialem jednak ze gnoj wyrzucany przez kola wyladuje prosto na mojej twarzy... Dziewczyna probowala pomoc pchajac samochod ale pony byl bezradny i jedyne co mogl zrobic to uraczyc ja rowniez sluszna porcja gnoju... Poirytowani stwierdzilismy ze sprobujemy cos podlozyc pod kola niestety jednak nic nie widzialem... Zdjalem wiec panel z telefonu i swiecilem telefonem na kola... Sytuacja byla beznadziejna. Godzina 22, nie mam nic na karcie - wrzucilem wiec telefon na siedzenie (rowniez brudne od gnoju) i razem poszlismy szukac domu z ktorego moznaby zadzwonic po pomoc. Wies ta przypominala raczej wies - widmo. Pogaszone swiatla ludzi nei widac, psow nawet nie bylo slychac (pewnie wiedzialy ze i tak ich nikt nie uslyszy)... Po przebyciu okolo kilometra znalezlismy miejsce gdzie potencjalnie mozna bylo wykonac telefon SOS... I wlasnie wtedy uswiadomilem sobie ze telefon zostawilem w samochodzie wiec i tak nei zadzwonie gdyz nie znam numeru... Dostalismy napadu smiechu wywolanego raczej beznadziejnoscia sytuacji niz radoscia ze zbizaljaca sie nieublaganie perspektywy na cztero kilometrowy spacer... Nie bylo jednak co robic... Opryskani gnojem, blotem, zmeczeni i zmymlani walka z samochodem ruszylismy w kierunku miasta. Odprowadzilem mojego pasazera (ktorego na marginesie caluje sciskam i w ogole :*) do domu i udalem sie po pomoc...
Jak zawsze pomocy udzielil mi niezawodny kumpel Sylwek (pozdro) jednak ani on ani ja nie mielismy linki... Byly juz pozne godziny nocne... COraz bardziej zawezal sie krag osob od ktorych moznaby bylo ja pozyczyc. Zdesperowany opowiadam sytuacje stojacym w bramie kolesiom z dzielnicy. Linki nie mieli ale za to kupe smiechu... Pod latarnia najciemniej - pomyslalem i udalem sie do kuzyna za sciane. Linka sie znalazla. Byla w garazu. Kiedy schodzilismy po nia z drugiej strony ulicy do moich uszu dotarly liczne salwy smiechu krajanow z ulicy opowiadajacych sobie moja tragedie... Nie bylo czasu, pojechalismy po moj samochod... Kiedy zaswiecilismy w jego kierunku latarka roziar kleski okazal sie duzo wiekszy niz przypuszczalem... Linki nie mozna bylo przypiac gdyz ucho do jej mocowania znajdowalo sie w gnoju... Musialem wlozyc wen rece i wymacac ucho azeby nastepnie zamocowac linke. Po dlugich mekach wreszcie udalo sie. Za trzecim razem samochod wyjechal z bagna... Zapomnialem jednak domknac szyb dzieki czemu resztki odpryskujace z kol wlecialy do srodka...
Natepnego dnia rozpoczalem sprzatanie. Pod kolpakami utworzyl sie gnojowy odlew felgi. Samochod mylem dokladnie piec razy a i tak po kazdym splukiwaniu wyplywaly nowe zrodla syfu. Nie zanosi sie na to zebym predko zapomnial o tym wydarzeniu. Smrod jeszcze zapewne dlugo nie pozwoli mi na to.
Z wieczoru pod gwiazdami niespodziewanie zrobil sie wieczor w gnoju

Nie polecam tego typu wycieczek hahah ale przynajmniej przyzylem kolejna przygode z moim kochanym hultajem a co najwazniejsze z kims innym, kogo jeszcze bardziej kocham niz mojego hyundaia ;P