[OFF TOPIC] Ciekawy artykuł - Strona 23

  
Sortuj wg daty:
rosnąco malejąco
Cytat:
2006-06-01 10:00:34, krasu3 pisze:
wrrrrr niesmaczne te zarty ....


Eee tam - ja sie uśmiałem, bardzo lubie ten serwis
  
 
Na Interii - o Syrenie
  
 
polecam motor wydanie nr 22 ( aktul;anie w kioskach)
artykuł o przyszlosci zerania dokladnie o CHery QQ ktore chca tam produkowac, o wystawie małego fiata 1972 roku,o festiwalu w NORBLINIE - naprawde odwiedzilo go az 2000 osob ( bravo!)
o stratopolonezie , o 126p napedzanym na prdzo, artykul o ogarze i jego krotka historia!

1,5 zl to nie wielki wydatek na gazetke
  
 
Na "lewej blasze" można ukraść benzynę
  
 
to nie nowość... praktyki stosowane juz od dawna
  
 
Niezła wymówka
  
 
http://serwisy.gazeta.pl/wyborcza/1,34513,3402143.html

Pewnie byla strasznie brzydka i gryzla, hehehe
  
 
Cytat:
2006-06-08 14:56:25, Ambrosios pisze:
http://serwisy.gazeta.pl/wyborcza/1,34513,3402143.html Pewnie byla strasznie brzydka i gryzla, hehehe



Kurde ludzie najczęściej marzą o "laseczce", a ten chyba jakiś lewy Jaka by nie była, to przecież lodzik jest lodzik i to jest paranoja żeby skarżyć za coś takiego... może chciał się obronić przed żoną i dlatego pozwał tą laskę (że niby on taki bidny, pokrzywdzony i zgwałcony)...ehh porażka
  
 
siedem kilo to normalna kocia waga?
  
 
Jak na amerykanskiego kota to malo wazyl Europejskie dachowce waza 4kg, srednia waga Maine Coon'ow to 10kg. Sa wielkie, silne i maja naturalne, dzikie pochodzenie - stad zdecydowana obrona swojego terytorium. Wieksze sa tylko niebieskie koty rosyjskie - 15kg. Najwieksza udokumentowana waga kota to 21kg
  
 
Cytat:
2006-06-11 16:43:41, Wilu pisze:
siedem kilo to normalna kocia waga?


Ten artykuł mówi nam: "oto nadszedł sezon ogórkowy".
  
 
bo to jest kot Chucka Norrisa
  
 
Jaka jest odległość od fantastyki do ścierny? Muszę przyznać, że zawsze mnie to fascynowało, tak samo jak sztuka uprawiania skutecznej ścierny. Dlaczego? Bo umieć dobrze ściemnić, to mieć władzę. Do napisania tego tekstu skłoniło mnie coś dość niewinnego: ogłoszenia o urzą¬dzeniach do odkamieniania wody. Ktoś to zobaczył, ktoś się pytał, czy to działa. Zacząłem sprawdzać. Coś zasilane z sieci niewielką mocą, dziwnie skonstruowane. Owijamy jakieś kabelki wokół rury, przez te kabelki ma płynąć prąd o częs¬totliwościach akustycznych. Ten prąd powinien prowadzić do emisji fal elek¬tromagnetycznych, zaś pole e-m blokuje powstawanie kamienia. Rozwiązanie IDEALNE. Mikrusie koszty eksploatacji, nic nie trzeba rozkręcać, żadnych uszcze¬lek i fachowców z wielkimi torbami bu¬szujących po zakamarkach mieszkania, zero ryzyka, że na skutek kucia sąsiado¬wi spadnie tynk na głowę i wylądujemy w sądzie. Wszystko jest dokumentnie wytłuma¬czone: np. skąd bierze się w wodzie ów feralny kamień? Ano na skutek pola magnetycznego Ziemi woda ma wyższy potencjał niż otaczające ją skały. Nie ma rady, przyciąga ona (woda) te minerały i rozpuszcza. Więc maszyneria wykorzystuje jedną z najpotężniejszych sił natury - pole elek¬tromagnetyczne. Możemy się też dowie¬dzieć, że na zasadzie owego poła działają kuchenki mikrofalowe, telefony komór¬kowe i ku mojemu niejakiemu zdziwie¬niu kable energetyczne. To już raczej nie. Wspomniany jest także ś.p. Michael Faraday, oraz, przypomniane, że woda jest cieczą polarną. Zgadza się, jest! Co dalej? Różne częstotliwości w kabelkach dzia¬łają na różne minerały, pod wpływem po¬la dochodzi do zerwania wiązań między-cząsteczkowych. Kryształy wapnia, które w twardej wodzie mają ostre kontury, zaokrąglają się... Że co?! Z tego bowiem, czego od zawsze mnie uczono w szkołach, rzecz ma się tak, że pada sobie deszczyk na ziemię. Zawiera w sobie rozpuszczony i pobrany z powie¬trza dwutlenek węgla, który tworzy kwas węglowy, który rozpuszcza wapienie. Te zaś w postaci wodorowęglanów, broń Pa¬nie Boże jakichś tam kryształków, ale w postaci wolno chlupiących się w wodnej przestrzeni cząsteczek, tworzą mineralną treść wody. Otóż owe wodorowęglany rozpadają się w temperaturze gdzieś po¬wyżej 66 stopni Celsjusza. Pisze się to mniej więcej tak: Ca(HCO3)2 +100 C => CaCO3 + CO2 + H2O a oznacza mniej więcej tyle, że z go¬tującej się wody w powietrze ucieka dwu¬tlenek węgla, zaś węglan wapnia osadza się w postaci twardej powłoki na ścian¬kach naczynia. Dodajmy dla porządku, że podobnie dzieje się wodorowęglanami magnezu: Mg(HCO3)2 +100 C => MgCO3 + CO2 + H2O Te równania chemiczne można znaleźć w podręcznikach, poradnikach i ani tro¬chę w nich o polu magnetycznym, elek¬trycznym czy elektromagnetycznym. Tym bardziej nie wierzę w urządzenia (bo to nie jest jedno urządzenie i niejed¬na firma je oferuje), że nie zgadza mi się szereg innych faktów czysto elektrycz¬nych. Bo jak, u diabła, tak mikrusia cew¬ka może emitować fale, gdy na ogół roz¬miar anteny musi wynieść ok. 1/4 dłu¬gości fali. Dla 4 kHz dla przykładu to ja¬kieś 18 i trzy ćwierci kilometra. W ins¬trukcji nic nie ma na temat materiału, z jakiego rura, na którą druty owijamy, powinna być zrobiona. Tak się składa głupio, że większość jest żelaznych, sta¬lowych czy coś około tego. Ferromagne¬tycznych. Za czorta nie wpuszczą pola magnetycznego do wnętrza. Tymczasem gdzieś na wstępie dowiadujemy się, że w ogólności rura może być dowolna. Otóż z mego elektrycznego doświadcze¬nia wynika, że owszem jakieś pole wnik¬nie, ale będzie ono 1000 do 100 000 razy słabsze, gdy to będzie rura stalowa. Ra¬czej się nie uda... Wszelako nie poddajmy się. W innym miejscu sieci zamiast dwu cewek są czte¬ry. No i jest ekspertyza. Można z niej wy¬czytać, że efekt jest. ale najprawdopo¬dobniej nie wiadomo, na czym on polega, gdyż „Wg najnowszej literatury przed¬miotu.-." coś, co się zwie „nukleacja homogeniczna", zapobiega zatykaniu rur przez kamień kotłowy. Aha, i jest jeszcze aragonit. Minerał, który ma coś wspól¬nego z perłami. Twarde jak cholera, ale szlachetne, perliste, więc dobre. Wiary- godności przedmiotu dodaje zacytowanie w/w równań chemicznych (a nie obiecy¬wałem, że wszędzie cytowane?). Wsze¬lako jest coś, co budzi mój niepokój: we wnioskach napisano, że cała maszyneria MOŻE działać. A ja bym chciał, by napi¬sali, że DZIAŁA i że gwarantowane jest np. 10 procentowe obniżenie prędkości osadzania się kamienia. Wszelako są odkamieniacze ze stałymi magnesami. Do nich dołączony naukowy opis. Więc znów na skutek działania pola magnetycznego Ziemi woda ma wyższy potencjał niż otaczające ją skały. Trudno. Skoro woda jest cieczą spolaryzowaną, to część jej cząsteczek ma ładunek do¬datni, część zaś ujemny. Tiaaa. Dwója i przyjdzie pan następnom razom, prze¬czytawszy w Szczeniowskim coś o wo¬dzie i jej własnościach oraz czem mag¬nes, czem dipol elektryczny, monopol magnetyczny a spirytusowy. Gdyby się ktoś pytał, owszem, wi¬działem kiedyś taki magnetyzer rozsa¬dzony przez pompę obiegową. Zatkał go kamień kotłowy. Tyle doświadczenia. Otóż bynajmniej nie zamierzałem niko¬go zniechęcać do zakupu elektronicznych zmiękczaczy wody, tylko zadumać się nad wyjątkowo nieudolną ścierną w ich reklamie. Z drugiej strony, mam szczere podej¬rzenia, że niektórzy spece od sprzedawa¬nia owych urządzeń żyją sobie, jak to się mówi, na stopie znacznie wyższej od mo¬jej i to uzasadnia pytanie: jak też im mi¬mo wszystko to się udaje?! Kiedy po raz pierwszy pod ławką w ząbkowickim Liceum czytałem Dani-kena, niestety już od pierwszych stron naszły mnie ciężkie wątpliwości: w pod¬stawówce przeczytałem „Aku Aku" Tho-ra Heyerdala, który kwestię historii Wys¬py Wielkanocnej dość dokumentnie wy¬jaśnił. Czytałem też relacje z wypraw usiłujących znaleźć szczątki Meteorytu Tunguskiego. Z przykrością stwierdzi¬łem, że rewelacje o kosmitach pachną mi prymitywną ścierną. Kiedy jednak człowiek pomyśli o mi-lionach egzemplarzy sprzedanych ksią¬żek, o tych tłumach na spotkaniach autorskich... Czemu samemu nie spróbo¬wać sił w tej dziedzinie? Bodaj w 1997 roku z Jackiem Inglotem napisałem do „Fantastyki" artykuł o czer¬wonej rtęci. Podówczas było to dość głośne. Pojawiały się niepokojące infor¬macje o handlu tym materiałem, sprze¬dawali go oczywiście Rosjanie różnym terrorystom. Sęk w tym, że nikt nie miał najmniejszego pojęcia, co to może być. Jednakże sprawa, jak się wydaje, nie opiera się na całkowicie zmyślonych fak¬tach. Za www.plumbum.pl: „23 grudnia 1993 roku została zatrzymana grupka mołdawskich nacjonalistów próbująca wwieźć do Rumunii pewną ilość czys¬tego uranu i coś, co według nich było właśnie czerwoną rtęcią". W czerwcu 1994 roku w czasopiśmie „Intemational Defence Review" fizyk atomowy dr Frank Barnaba za anonimo¬wym fizykiem rosyjskim podał przepis na czerwoną rtęć. Materiałem wyjścio¬wym ma być heksatienek antymonu pod¬grzewany z tlenkiem rtęci. Ow heksa¬tienek jest podejrzany, ale słuchajmy: z mieszanki otrzymujemy „rtęciowy tle¬nek antymomu". Rozpuszczamy go w rtęci i umieszczamy na 20 dni w reak¬torze atomowym napromień towując w temperaturze 500 stopni Celsjusza. Cóż to jest? W pracy prof. Jerzego Ku-bowskiego („Broń Jądrowa...") mówi się 0 materiałach superwybuchowych. By¬najmniej nie tylko o czerwonej rtęci, jed¬nym z najdłużej badanych i najbardziej obiecujących materiałów może być meta¬liczny wodór. Otrzymali go w roku 1996 William Nellis. Arthur Mitchell i Samuel Weir w Laboratorium im. Lawrence'a w Livermore w Kalifornii. Zastosowano ciśnienia rzędu miliona atmosfer. Zgro¬madzona w nim energia czyniłaby z nie¬go materiał wybuchowy 35 razy sil¬niejszy od TNT. Jak to możliwe? Energia przemian chemicznych jest wynikiem przemiesz¬czania się pomiędzy różnymi poziomami energetycznymi zewnętrznych elektro¬nów. Zmiany z tym związane obracają się wokół wielkości 5 elektronowoltów (eV). Atomy jednak posiadają więcej sta¬nów energetycznych. Także zbliżanie się do siebie atomów prowadzi do ich mody¬fikacji. Teoretycznie możliwe jest „we¬pchniecie" elektronów na poziomy me-tastabilne o energiach przejścia znacznie wyższych niż w reakcjach chemicznych. Poziom metastabilny jest wykorzystywa¬ny w budowie laserów. Elektrony mogą przebywać na nim zazwyczaj w naszym pojęciu bardzo krótki czas, jednakże jest to poziom nibystabilny, a jego własności 1 minimalny czas przebywania elektronu zależą od rodzaju substancji. W przypadku ciężkich pierwiastków, jak rtęć, energia wiązania wewnętrznych elektronów może bez trudu osiągnąć wartości ponad 1000 eV.
 
 
CD.

Czyli gdyby w nich istniał odpowiedni stan metasta¬bilny, energia materiału mogłaby prze¬wyższyć 200 razy energię uzyskiwaną z reakcji chemicznych. Jeśli więc chcie¬libyśmy materiał o takich własnościach „naładować", to umieszczenie go w stru¬mieniu wysokoenergetycznego promie¬niowania jest całkiem uzasadnione. Do¬dajmy jeszcze, że w technologii reakto¬rów jądrowych od dawna znane jest zja¬wisko Wignera: gromadzenie ciepła uta¬jonego w graficie w postaci defektów i problemów z gwałtownym jego wydzie¬laniem. Co prawda są to „chemiczne" ilości, ale mamy właśnie takie zjawisko, o jakie dokładnie chodziło: tylko nad nim popracować. Gdzieś w tym miejscu za¬trzymaliśmy z Jackiem się w gdybaniu. Kroczek dalej. 26 kwietnia 1986 roku, o godzinie 1.23 czasu moskiewskiego, wyleciał w powietrze czwarty reaktor elektrowni atomowej w Czarnobylu. Tyle wiemy na pewno. Na podstawie śledztwa dowiedzieliśmy się, że przyczyną były karygodne eksperymenty ze zmniejsza¬niem jego mocy aż do utraty stabilności układu chłodzącego. Pytanie: PO CO ZSRR miał partycypować w badaniach, które były prowadzone w Europie Za¬chodniej na symulatorze reaktora z elek¬trycznymi grzałkami? Czy mocy nie zmniejszono, bo przeprowadzano mani¬pulację z czymś innym, i czy czasem właśnie to coś nie wyleciało w powie¬trze? Nigdy się nie dowiemy. Wszystkie oso¬by, które brały udział w incydencie, jak to się mówi, zeszły, zupełnie przypad¬kowo. Nasza niedopowiedziana hipoteza wy¬jaśnia co najmniej kilka dziwnych spraw: na przykład dlaczego w kraju, w którym od 30 lat pracowały elektrownie jądrowe, operator reaktora zachował się w tak wa¬riacki sposób, po co ryzykowano oddany zaledwie w 1977 roku reaktor? Pozostaje jeszcze zarzut, bardzo po¬ważny: sprawa czerwonej rtęci nie ma dalszego ciągu. Otóż choć to wydaje się nieprawdopodobne, technologia mogła... przepaść! Ludzkości już się to zdarzyło. Rzymianie znali cement, tymczasem An¬glikowi Josephowi Aspenowi w 1824 ro¬ku przyznano patent na coś, co znamy ja¬ko cement portlandzki. Znana technolo¬gia przepadła na stulecia. Przepadła tech¬nologia stali damasceńskiej. Jak możemy wyczytać w znakomitym podręczniku Paul Horowitza i Winfielda Hilla „Sztuka Elektroniki", najwyraźniej z powodu za¬gubienia dokumentacji zniknął z rynku układ scalony firmy Solid State Systems SSS-4404! Było, zginęło i już nie będzie. Wyprodukowaliśmy kawał solidnej ście¬rny. Na tyle solidnej, że gdyby przyszło do jej obalania, miałbym poważne kło¬poty. Wszelako nic nie udało się na niej jesz¬cze zarobić, zdobyć za jej pomocą wła¬dzy, wpływów ani czegokolwiek załat- wić. Przykładem prawdziwie profesjo¬nalnej ścierny jest właśnie katastrofa w Czarnobylu. Otóż z raportów Komitetu Naukowego ONZ ds. Skutków Promie¬niowania Atomowego (UNSCEAR), opra¬cowanego przez 142 najwybitniejszych specjalistów z 21 krajów, wyłania się obraz zaskakujący. Owszem, walnęło. Jak we wszystkich atomowych katastro¬fach liczba ofiar była typowa i nikła, tu w samym wypadku zginęły 2 osoby. Na skutek kryminalnie źle prowadzonej akcji ratunkowej na silne napromienio¬wanie zostały narażone 134 osoby. W su¬mie 31 zmarło, w tym 26 z ostrą chorobą popromienną. Być może z katastrofą ma związek 800 wypadków raka tarczycy z których 2 lub 3 wypadki (różne źródła), na skutek fatalnego prowadzenia, skoń¬czyły się zgonem. (Za prof. Andrzejem Zastawnym z Politechniki Śląskiej, arty¬kułami Wprost nr 2/2001, „The Econo-mist" 1996 i in.). Ale mocno prawdopo¬dobne, że owe raki zostały wykryte dzię¬ki masowym badaniom po wybuchu. No i to już koniec ofiar. Nie było gigantycz¬nego skażenia terenu. Dzięki niezwykłej czułości aparatury wykryto w ościennych krajach zupełnie nieistotny wzrost pro¬mieniowania tła. Nie było katastrofy, był średniej wielkości wypadek i katastrofal¬na w skutkach histeria wokół niego. Jest powód do politycznych awantur, pretekst do występowania o międzynarodową po¬moc, do tej pory Europa Zachodnia wy¬dała 800 min S. Setki polityków zrobiło kariery. Czarnobyl wreszcie zdecydowa¬nie pomógł sprzedać coś, co bardzo przy¬pomina owe elektroniczne odkamienia-cze do wody: wiatraki. Komu? Tobie, Kochany Czytelniku. Wiatraki miały być sposobem na efekt cieplarniany, na kry¬zys energetyczny, zanieczyszczenie śro¬dowiska, na potanienie energii. Mam kiepską satysfakcję, że jako jeden z pierwszych w „Fahrenheicie" proroko¬wałem, że kicha, że z wiatraka można za¬silić najwyżej kilka domów, że koszmar¬ne koszty i tak naprawdę to działa równie dobrze jak magnetyzery. Wyszło na mo¬je, gdy firmy budowlane swoje już zaro¬biły, ostatnio nawet Niemcy zaczęli wojny z wiatrakami. Tak sobie myślę, ściemnianie, fajne, ale gdybym to ja ludziom potrafił wytłuma¬czyć, co jest ścierną, to bym miał dopiero władzę!
 
 
Przepraszam za literówki w prezentowanym tekście, ale OCR się nie popisał.

Znaleziony felieton w jakimś starym wydaniu pisma Science Fiction.


[ wiadomość edytowana przez: robreg dnia 2006-06-12 17:20:50 ]
 
 
Piszę ten tekst w samym środku sezonu ogórkowego, a tymczasem w prasie i telewizji nie ma ani słowa o krokodylu w polskich jeziorach, żadnej wzmianki o piraniach w Wiśle... Zamiast tego mnożą się donie¬sienia o bandytach wysadzających pociągi w Londynie i ludziach, którzy pójdą do więzienia, bo w swej wiosce pogonili i zabili szubrawca wygra¬żającego maczetą. Te wieści o bandytach w Anglii należą do kategorii nie¬wiarygodnych i straszliwych; drugie - te o mieszkańcach polskiej wsi, którzy zaprowadzili porządek i spokój we własnej społeczności, czego, zdaje się, robić nie wolno - też są niewiarygodne i straszliwe. Koniecznie trzeba sobie uświadomić, że numo pozornych różnic zbrodniarze, ci odpowiedzialni za londyńskie wyda¬rzenia oraz polscy obrońcy ładu i porząd¬ku, powinni trafić do jednego wora... Te¬go mianiowicie, w którym znajduje się aligator z Jezioraka i piranie z Wisły. To wszystko jest niemożliwe albo, w najlep¬szym wypadku, całkowicie nieprawdo¬podobne. Siedzimy w środku sennych majaków wariata. Naszego świata chyba nie ma. Po prostu go nie ma i już. Wynika z tego, że nie ma także i nas. A oto. co ma dzisiaj do powiedzenia nieistniejącym Czytelnikom nieistniejący powieściopisarz i felietonista Feliks W. Kres. Pisanie fantastyki wydaje się zajęciem jałowym. Jesteśmy w stanie wymyślać różne światy, inne rasy, obce gatunki, dziwne obyczaje, jednakże wszystkie te wytwory naszych mózgów mają się cał¬kiem nijak do tego, co zwykliśmy bez¬trosko nazywać rzeczywistością. Tego nie da się przebić. Koronnym dowodem na istnienie Boga mogłoby, moim zda¬niem, być to, że żaden ulepiony z krwi i ciała wariat, żaden fantasta, pijak czy narkoman nie jest w stanie wymyślić cze¬goś choć w połowie tak absurdalnego, porąbanego i nierealnego jak ten syf, w którym żyjemy. Potrzebna tu jest nad¬ludzka - a więc boska - potęga imagi-nacji. Byłby to dobry dowód na istnienie Bo¬ga, ale niestety - równie dobrze dowodzi istnienia Losu, Przypadku i Natury. No. to do wyboru. Co kto chce. Ja tam zgodny jestem, łagodny i ustępliwy. Mam lat blisko czterdzieści. Ale jeszcze nie wyrosłem z okresu, w którym czło¬wiek nieustannie dziwi się światu. Jakoś nie spowszedniała mi dotąd jego bez¬brzeżna głupota, rozumiana jako nie-przystawalność do reguł zdrowego roz¬sądku. Spokojnie; nie jestem typem desperata, który zaraz skoczy z mostu na łeb, nie pasuję też do roli wiecznego buntownika, podejmującego heroiczną walkę z wiatra¬kami. Na ogół cechują mnie stoicyzm i niejaki cynizm. Mam taki świat, jaki mi dano, realny czy nierealny, osadzony na jawie bądź w szaleńczym majaku, wszyst¬ko jedno. Innego świata nie dostanę. No to żyję sobie, aż pewnego dnia umrę. Lecz czy wolno mi przy tym mieć minę wyrażającą niesmak i politowanie? Chy¬ba wolno. Skoro wotno, to mam. Nikogo nie chcę nawracać ani nauczać. Nie pragnę zaszczepić nikomu żadnej ideologii. Nawet małym palcem nie ruszę w celu naprawienia bądź popsucia świa¬ta. Niemniej jednak życzę sobie mieć własne zdanie, prawo do komentarza; lu¬bię także przybierać miny i pozy, które akurat mi odpowiadają. Lubię, więc przybieram. Nikt nie musi tych póz i min naślado¬wać. Nie zabraniam, ale i nie zachęcam. Nazywa się to tolerancją i liberalizmem światopoglądowym. Wbrew dość pow¬szechnemu mniemaniu te groźne moral¬nie postawy nie oznaczają bezkrytycznej akceptacji i poparcia dla wszystkich do¬strzeżonych zjawisk. Oznaczają nieinge¬rencję w postawy innych ludzi. Tylko ty¬le i aż tyle. Dlatego jest mi wszystko jed¬no, czy ulicami maszerują homoseksua¬liści, czy wyznawcy Świętego Baobabu, czy też wreszcie uczestnicy Parady Nor¬malności - choć, oczywiście, gdy popa¬trzyłem sobie na tych „normalnych", to wyszło mi, że prędzej, ku niezadowole¬niu mej pani małżonki, przystąpiłbym do klubu gejów i czynnie wziął udział we wszystkich ich klubowych zajęciach, niżli zgodził się zostać takim „normal¬nym Polakiem" jak ci, których wtedy słyszałem i widziałem. Stosunek analny nie odarłby mnie z godności (moja god- ność nie mieści się w tyłku), ale marsz w nogę z tymi „normalnymi" - tak. Zdj^ mnie śmiech, a zaraz potem zgroza. Dob¬ry Jezu, normalni... Skoro tak, to chcę być pedałem. Parada Normalności, ja pierdzielę. Ale, koniec końców, niech sobie ma¬szerują, wywijają transparentami, nawo¬łują i pohukują. Jedni, drudzy i trzeci. Mają czas, zależy im na czymś, to wywi¬jają i maszerują, a co tam. Ja, w każdym razie, do żadnej demonstracji dobrowol¬nie przyłączać się nie zamierzam; żeby zawlec mnie na jakieś zgromadzenie, trzeba by użyć siły. A ponieważ wzrost mam słuszny, tuszę takoż, zdrówko zaś dopisuje, warto przysłać po mnie chociaż dwóch facetów podobnej postury. Względnie jednego z bronią (ten już mo¬że być mały i chudy). A wracając do popierdzielonych światów... Trzeba trafu, parę różnych światów zda¬rzyło mi się wymyślić. Z jakichś powo¬dów nieomal odsądzono je od czci i wia¬ry, nazywając ponurymi, groźnymi, nie¬przyjaznymi, ich twórcę zaś mianowano przedstawicielem dark fantasy. Nonsens. Po pierwsze, raczej dirty fantasy, bo w realizmie opisywanych zjawisk i ludzi zbliżam się aż do naturalizmu, co nie zawsze jest czyste, śliczne i pachnące. Niemniej, realistyczne czy naturalistecz-ne, żadną miarą nie są moje światy groź¬ne, wrogie i ponure. Są słodkie. Jeśli za punkt odniesienia przyjąć świat, w któ¬rym żyję, świat aż karykaturalny, aż tra¬gikomiczny w niezliczonych przejawach - jestem twórcą krain mlekiem i miodem płynących. We wszystkich moich książ¬kach razem wziętych nie pokazałem na¬wet jednej setnej tych okropności, które codziennie pokazuje telewizja. Otrzymuję czasem listy, z których autorami już nawet nie chce mi się dys¬kutować. Czytelnik zarzucał mi ostatnio, że w takim piekle, jakie opisuję, ludzie po prostu by nie wytrzymali, a ja nie wiem, skąd ten facet się urwał. Z choin¬ki? Spadł z Marsa czy raczej z Księżyca? Zamiast czytać fantastykę (chyba czyta, skoro zna moje dzieła), lepiej wziąłby się za gazety i książki historyczne. A tak swoją drogą - ot, kolejna dygresja - piszę od blisko ćwierćwiecza i przyzwyczai¬łem się do pochwał, nagan, krytyk, roz¬maitych ocen obiektywnych i nieobiek- tywnych... Naprawdę i naprawdę: mało co mnie wzrusza. Jeśli, dajmy na to. staje przede mną czytelnik i powiada: „Wku¬rzają mnie twoje książki. Nic tylko smród i brud, popaprańcy jacyś nieprze¬konujący, a św iat ponury i mroczny, że aż się rzygać chce" - wówczas mogę tylko uchylić kapelusza. Wolny człowiek wy¬raził swoją suwerenną opinię, widocznie poszukuje światów jeszcze bardziej przy¬jaznych i różowych, wolno mu. ja zaś mogę się liczyć z przedstawioną opinią, albo nie. Ale jeśli przychodzi osobnik i powiada: „Co ty opisujesz, przecież ta¬kie rzeczy nie mogą się zdarzać, takie wioski i miasta nie mogłyby istnieć, bo tego i tamtego..." Uuu, bratku. Twój gust to twoja sprawa, ale gdy chodzi o fakty... Ile przeczytałeś książek na ten temat0 Bo ja dzieł w różnym stopniu odnoszących się do historii przeczytałem... no, liczyć nie zamierzam, a nie chcę przeszarżo-wać, więc ostrożnie palnę: czterysta, i me mam na myśli tomików z serii „żółtego tygrysa". Doradzam więc wstrzemięźli¬wość w czynieniu autorowi (jakiemukol¬wiek) zarzutu niekompetencji, bo zanim się ten zarzut postawi, trzeba pierwej ko¬niecznie się upewnić co do kompetencji własnej. A z tym bywa bardzo krucho. I miałbym czasem ochotę ofuknąć nieuka publicznie, pokazać mu miejsce w szere¬gu, popisać się przy tym erudycją i wie¬dzą (co skądinąd nietrudne, gdy ma się za adwersarza ignoranta - na takim tle już nawet historyczna wiedza licealisty robi duże wrażenie). „Galeria" wprawdzie nie służy do prowadzenia polemik z krytyka¬mi twórczości imć Kresa, ale może jed¬nak kiedyś... Kto wie. Mógłbym poznę-cać się nad jakimś tumanem pod pretek¬stem, że oto uczę młodych adeptów pió¬ra, jak odpiera się podobne ataki (umie¬jętność przetrwania histerycznych szarż jest w tym zawodzie potrzebna). A wracając do fantastycznych światów... Jeszcze raz powtórzę, że absurdy napie¬rające na nas ze wszystkich stron nigdy nie powinny zostać oswojone. Kto przes¬taje dostrzegać nierealność rzeczywistoś¬ci, ten jest już tylko trybikiem w tej idio¬tycznej maszynerii, śrubką w projektorze wyświetalającym zwariowany film. Jest częścią tego ustrojstwa, więc nie ma dys¬tansu, już nie stoi z boku, a zatem niewie¬le ogarnie i zobaczy. Trybik, śrubka - ta¬kie coś raczej niczego ciekawego nie napisze. Krótko mówiąc, jeśli ktoś uważa - dajmy na to - że są powody, dla któ¬rych muzułmanie wysadzili londyńczy-ków w metrze, ten niech nie przysyła mi tekstów. Ja je oczywiście przeczytam (żadnych wstępnych deklaracji świato¬poglądowych nie wymagam), tyle tylko, że na pewno niewiele z mojej pracy w>-niknie, o czym uczciwie uprzedzam, bo wartość tekstów spłodzonych przez śrubkę, trybik jest... no. wiadomo Szko¬da forsy n3 znaczek.
 
 
Pogodzić się z rzeczywistością, tolero¬wać ją, to nie znaczy bezkrytycznie i bez¬myślnie uznawać każdy idiotyzm za coś właściwego i akuratnego. Mamy sezon ogórkowy, pamiętajcie. Nieustający sezon ogórkowy. Jeśli w prasie pojawi się informacja 0 piraniach wypuszczonych do Wisły 1 przykuje Waszą uwagę, wyda się idio¬tyczna i niewiarygodna - to pierwszy znak, że dzieje się coś niedobrego. Prze¬obrażasz się w śrubkę, człowieku; ratuj swoje sumienie, rozum i duszę. Infor¬macja o piraniach nie jest głupsza, dziw¬niejsza ani bardziej niewiarygodna od innej: tej mianowicie, że jakiś człowiek, gdzieś, zabił ludzi, których nie znał i nigdy wcześniej nie widział. Istniejemy w głębi snu pomyleńca. POCZTA Piotr P., Maciej K. Kilkakrotnie już prosiłem, by nie przysyłać mi rękopisów. Zgadzam się z argumentem, że nie każdy ma dostęp do komputera bądź maszyny do pisania; parę iat temu otrzymałem przesyłkę od człowieka siedzącego w więzieniu i chyba faktycznie nie miał tam do dyspozycji komputera. Natomiast każdy, kto nie siedzi w więzieniu ani na pustyni, może iść do kawiarenki interne-towej i przepisać swój rękopis, po czym skopiować na dyskietkę lub poprosić o wydruk. Jeśli komuś się nie chce tego robić, to niech nie ma pretensji, że i niżej podpisanemu nie chce się ślęczeć nad rę¬kopisami. Leniwy Autor na pewno zrozumie leniwego recenzenta i nie będzie żywił urazy. Z tych dwóch rękopisów, które otrzymałem, jeden ma chyba jakąś wartość, ale nie chciało mi się go rozszyfrowywać, tak jak wcześniej Autorowi - przepisywać. Johannes TiissUago; To nie są teksty beznadziejne; innymi słowy - nie musisz się ich wstydzić. Jednak wiele zdań jest zbudowanych nieporadnie. O zaimkach pisałem sto razy. Nadużywasz ich. Trudno też czasem ustalić, co w zdaniu jest podmiotem, zwłaszcza gdy pojawia się podmiot domyślny lub zaimek, np. „...pięknie prezentowała się wiosenna zieleń. A ona szła pośród drzew...'. Kto? „Ona", czyli kto? Wiosenna zieleń ze zdania poprzedniego? Tak zbudowana wypowiedź właściwie nie jest wypowie¬dzią niepoprawną, po namyśle da się od¬kryć jej sens, dlatego używam określe¬nia: nieporadna. Niezręczna. Ale nie¬zręczność w tekście literackim ma rangę błędu. Dużo pisz, a jeszcze więcej czytaj. Adam M. („Międzyświat"): Językowa pajęczyna. Bardzo, bardzo źle się czyta teksty zbudowane w podobny sposób. Sztuka prowadzenia narracji polega mię¬dzy innymi na wyselekcjonowaniu nie¬zbędnych elementów. Nie można, nie warto i nie trzeba pisać wszystkiego o wszystkim. Pierwsze zdanie Twojej po¬wieści brzmi: „Znajdowałem się w nie¬wielkim zagłębieniu terenu, z jednej stro¬ny osłoniętym skałami, wyrastającymi ponad spękaną i usłaną kamieniami zie¬mią". Czytelnik znajdzie w tym zdaniu całe mnóstwo informacji, poza jedną: gdzie właściwie znajdował się bohater? Co to znaczy: niewielkie zagłębienie te¬renu? Dziura o wymiarach dwa na dwa metry? Czy dolinka, względnie niewiel¬ka, pięćset metrów długości? Niemal każde Twoje zdanie epatuje nadmiarem drugo- i trzeciorzędnych informacji, w istocie całkiem zbędnych, zaciemnia¬jących obraz. Nie wiem, Stary, czy coś z tego będzie. Po dwóch stronach lektury czytelnik zmuszony będzie wypić kawę; po dwóch kolejnych odpocząć. Po czymś takim z reguły już się do lektury nie wra¬ca. Uprość zdania, skoncentruj się na opowiadanej historii, różnorakie szcze¬góły podając tylko mimochodem, „przy okazji". Piszesz: „W miarę jak się wspi¬nałem, moim oczom zaczęły ukazywać się coraz większe obszary nieba. Było ono jednolicie białe do tego stopnia, że nie mogłem stwierdzić, czy jest całkowi¬cie pokryte chmurami, czy też jest to po prostu jego naturalny kolor". Wiesz, jak powinno to brzmieć? Otóż: „Niebo miało dziwną barwę: było białe". Koniec, krop¬ka. Cała reszta to śmieci utrudniające lekturę. Tej powieści nie można popra¬wić, trzeba ją napisać od nowa. Feliks W. Kres
 
 
Naprawdę bardzo interesująca historia - polecam.
  
 
Jaki kraj, tacy terroryści.
  
 
Mało mieliśmy podatków...