Koncert - bez pampersa ani rusz

  
Sortuj wg daty:
rosnąco malejąco
Koncert – czyli bez pampersa ani rusz

Żona wyjechała na weekend – i chwała Bogu. Z racji ekstrementalnej aparycji, a co za tym idzie jakiegokolwiek braku powodzenia u płci przeciwnej, miast iść na dyskotekę czy podniecać się wylewającą Wisłą lub słowotokiem prezesa PiS na placu Teatralnym wybrałem się na koncert.
Przezornie pod Torwar przyjechałem godzinę przed oficjalnym terminem rozpoczęcia i zrazu zawróciłem, bo miejsc na parkowanie już nie było. Po 10 minutach znalazłem miejscówkę pod ambasadą Japonii, profesjonalnie strzeżoną monitoringiem. Po kolejnych 10 minutach z tzw. buta
byłem pod Torwarem gdzie ustawiłem się w kolejce do przeszukania osobistego. Przeszukiwał pan i pani. Ja chciałem do pani bo choć posturą przypominała taboret to na twarzy była całkiem sympatyczna i przeszukiwała rzekłbym „nieco dokładniej” niosąc tym samym zdecydowanie lepsze doznania niż obleśne łapska body garda płci męskiej. Niestety z racji płci trafiłem właśnie pod te łapska jak bochny chleba i wszedłem dalej. W Warszawie mieszkam od 1976 roku a ostatni raz na Torwarze byłem w 1977 na „Kraftwerku”. Zmieniło się wiele. Jedno jednak zostało tradycyjne bez względu na miasto i salę w jakiej się koncert obojętne czy kupisz bilet za 500 pln dla VIP-ów, czy też za 150 pln dla chołoty, to i tak od razu możesz iść pod scenę, bo tak naprawdę po kilkunastu minutach nikt na tym nie panuje. W przypływie odwagi w cenie 150 pln wybrałem się pod scenę niesiony tęsknotą zobaczenia tego co dane mi było ostatni raz oglądać w katowickim spodku, w 1998 roku w kwietniu. Naturalnym jest, że jeśli na bilecie napisane jest, że koncert zaczyna się o 20, to zajawka będzie godzinę później. (Chlubnym wyjątkiem jest koncert Tiny Turner, w/g której można było ustawiać zegarki w 1996 na warszawskiej Gwardii). Świadom tego zająłem doskonałą miejscówkę pomiędzy jakimś zapoconym wieprzem z Siedlec w lakierkach i dziewczynką w koronkowej bluzce z Krakowa, w odległości około 8 metrów od sceny. Godzinne oczekiwanie w rytmie techno mój kręgosłup zniósł dzielnie, zaś w momencie gdy pojawili się na scenie wszelkie dolegliwości jak ręką odjął. Poznałem ich od razu. Jeden przypominający fantomasa z podkrążonymi oczyma i po destrukcyjnym piercingu, drugi zaś to postać jak predator tylko z większą lordozą. Jeden i drugi miotali się po scenie skowycząc jak murzyn na pikniku ku klux klanu. Pod sceną wytrzymałem dwa pierwsze kawałki. Przy trzecim, kultowym Breath włączył mi się travolter i zacząłem skakać z racji rytmu i chęci zobaczenia reszty bandu na scenie. To był błąd! Nie zobaczyłem nikogo więcej bowiem oczy zaszły mi musztardą. Znalazł się bowiem jakiś debil, który zamiast rzucić pluszakiem, ciuchem, flagą czy butelką …rzucił hot dogiem. Zdążyłem się uchylić przyjmą na twarz przyprawy, zaś cały hot dog na koronkowy dekolt przyjęła mała Krakowianka. Wycofałem się by dojść do porządku i zająłem pozycję na schodach. Miejsca więcej na travoltera, nikt nie depcze po rękach, a i oddychać jest czym.
Niebo waliło się co chwila, miałem wrażenie, że puściły wały na Czerniakowie i wodospad Wisły zbliża się do nas. Własnych myśli nie słyszałem o co i tak coraz trudniej nawet przy spokojnej atmosferze. Przy pierwszych rytmach Voodo People zrobiłem enerdowski wykrok z rozkoszy po którym udało mi się bez pomocy osób trzecich wrócić do pionu i co rusz go powtarzałem na zmianę z travolterem. Przy Their Law żałowałem że nie wziąłem ze sobą pampersa bo niewiele brakowało a puściłyby wszystkie zawory we mnie. Jeden wielki huk, orgia świateł i pulsujący basowy rytm ze sceny przerywany refrenem publiczności. Fala ludzkich rąk, ubrań i komórek z fleszami. Morze doznań wizualnych i dźwiękowych. Co prawda większość tekstów piosenek opiera się na szkielecie słownym różnych odmian słowa fuck oraz zdania „I can’t here You” to jednak pozwalało mi aktywnie uczestniczyć we wspólnym śpiewaniu.
Wybawiłem się?- Tak
Wyskakałem? –Także
Pośpiewałem?- Też, choć niektórzy dziwnie na mnie patrzyli…..
Warto było? – Jasne!!!
To taki zespół na który zawsze pójdę choćby na kulach, czy pojadę na wózku.
Taki muzyczny narkotyk dający kopa i odrywający nas od rzeczywistości, co dziś osobiście postrzegam jako swoiste lekarstwo.
Byłem na The Prodigy!






  
 
Zupper zaplułem monitor, wiedziałem że piszesz o Prodigy
  
 
hehe, też byłem, no może prawie byłem na koncercie, zajechałem przez przypadek, zobaczyłem dużo ludzików i doszedłem do wniosku ze jadę na prywatny koncert na Skarbce, zrobiliśmy sobie taki koncert jakich mało koncert zaczął się u mnie ok 21 a skończył o 3 rano - tak mi się wydaje
  
 
Super opis!
Bravo, zresztą jak Ty coś piszesz to musi być super!

Czytałem to i przypomniałem sobie mój pierwszy koncert po odkryciu mało znanej grupy editors, wrażenia podobne aczkolwiek bez musztardy ., z tą różnicą, że czułem się jak dinozaur .